Выбрать главу

— Słusznie. Przekazałem.

Zwykle drona opatrzyłby szyderstwem takie amatorskie psychologiczne węszenie, teraz jednak postanowił przygryźć swój metaforyczny język i przekazał uwagi Smy do powstrzymującego się od komentarzy statku, by dalej przetransmitowano je do floty poszukującej.

Sma odetchnęła głęboko, jej ramiona wzniosły się i opadły.

— Czy przyjęcie nadal trwa?

— Tak — odparł zdziwiony Skaffen-Amtiskaw.

Skoczyła z łóżka, weszła w strój Kseny’ego.

— Nie psujmy innym zabawy.

Zapięła ubranie, wzięła brązowo-żółtą głowę i ruszyła do drzwi.

Drona leciał za nią.

— Myślałem, że będziesz wściekła.

— Może się wścieknę, gdy zużyję „spokój” — odparła. Otworzyła drzwi i nałożyła głowę od kostiumu. — Teraz jednak nic nie może mnie tak naprawdę poruszyć.

Poszli korytarzem. Sma obejrzała się na maszynę i jej przezroczyste pole.

— No, drono, to ma być strój z fantazją. Zastosuj coś bardziej pomysłowego niż statek wojenny.

— Masz jakąś propozycję?

— Nie wiem, co by do ciebie pasowało. Jakie przebranie byłoby stosowne dla tchórzliwego kłamcy, protekcjonalnego, hipokrytycznego drania, który nikomu nie ufa?

Z tyłu zapanowała cisza. Zbliżali się do hałaśliwego, rozświetlonego przyjęcia. Sma obejrzała się i zamiast drony zobaczyła przystojnego, klasycznie zbudowanego, choć nieco pozbawionego indywidualności młodego mężczyznę. Szedł za nią i właśnie spojrzał jej w oczy.

Sma roześmiała się.

— Znakomicie. — Uszła parę kroków. — Ale właściwie wolę okręt wojenny.

XI

Nigdy nie pisał nic na piasku. Nawet ślady stóp zostawiał z niechęcią. Zbierał przedmioty wyrzucane na brzeg, a morze wciąż dostarczało materiałów — uważał to za rodzaj jednostronnego handlu. Plaża była jakby pośrednikiem — rozkładała towary na długiej, ociekającej wilgocią sklepowej ladzie. Podobała mu się prostota tego układu.

Obserwował niekiedy statki przechodzące daleko na morzu. Czasami żałował, że nie znajduje się na jednym z tych drobnych ciemnych kształtów, w drodze do jakiegoś miejsca jasnego i obcego lub — jeśli bardziej wysilił wyobraźnię — w drodze do spokojnego rodzinnego portu, do mrugających świateł, do ciepłego śmiechu, do przyjaciół i życzliwości. Na ogół jednak nie zwracał uwagi na przesuwające się powoli plamki i kontynuował swój spacer. Zbierał przedmioty, nie odrywając wzroku od szarobrązowego piaszczystego stoku. Horyzont przeważnie był czysty, daleki i pusty, w wydmach nisko mruczał wiatr, a morskie ptaki krążyły w górze i krzyczały — pocieszająco przypadkowe i kłótliwe w zimnym niebie.

Z głębi kraju przybywały czasami dziarskie, hałaśliwe samochody-domy błyszczące metalem, migające światłami, o wielokolorowych oknach i bardzo ozdobnych maskach. Łopotały flagami i ociekały malunkami zaplanowanymi z rozmachem, lecz wykonanymi podle. Stękały, wyginały się przeładowane, kaszlały, pluły, bekały spalinami na piaskową drogę z miasta-parkingu. Dorośli wychylali się z okien lub stali na jednej nodze na stopniach kabiny szofera. Dzieci biegły obok albo czepiały się drabinek i pasów przyczepionych do boków wehikułów.

Niektóre siedziały na dachach, piszcząc i krzycząc.

Wszyscy przyjeżdżali zobaczyć dziwnego człowieka ze śmiesznego drewnianego szałasu na wydmach. Fascynował ich, a także budził lekki wstręt dziwnym sposobem życia w czymś nieruchomym, wkopanym w ziemię, co zupełnie nie mogło się poruszać. Przyglądali się linii styku drewna i papy z piaskiem i kręcili głowami; obchodzili małą przekrzywioną chatkę, jakby szukając kół. Dyskutowali o tym, jak to jest, gdy ma się cały czas ten sam widok wokół, taki sam klimat. Otwierali rozklekotane drzwi, wąchali ciemne, zadymione, przesycone zapachem mężczyzny powietrze w szałasie i czym prędzej zamykali drzwi, twierdząc, że na pewno niezdrowo jest mieszkać tuż przy ziemi, stale w jednym miejscu. Owady. Zgnilizna. Zatęchłe powietrze.

Ignorował ich. Rozumiał ich język, lecz udawał, że nie rozumie.

Wiedział, że wciąż zmieniająca się ludność miasta-parkingu nazywa go „człowiek-drzewo” — wyobrażali sobie, że zapuścił korzenie tak jak jego pozbawiony kół szałas. Gdy przychodzili do chatki, i tak zwykle nie było go w domu. Przekonał się, że szybko przestawali się nim interesować. Podchodzili do wody, piszczeli, gdy fale zmoczyły im stopy, ciskali do morza kamienie, budowali samochodziki z piasku. Potem zostawiali go w spokoju i wsiadali do samochodów-domów, które plując i trzeszcząc, z migotaniem świateł oraz trąbieniem klaksonów odjeżdżały w głąb lądu.

Cały czas znajdował martwe morskie ptaki, co parę dni — wymyte przez fale ciała morskich ssaków. Zielska i ukwiały leżały rozciągnięte na piasku jak serpentyny po przyjęciu, a kiedy wyschły, rwały się na wietrze i powoli rozplątywane rozpadały się zupełnie. Wiatr niósł ich resztki do morza lub w głąb lądu w obłokach jaskrawych barw i zgnilizny.

Kiedyś znalazł martwego marynarza. Napęczniałe ciało z obgryzionymi kończynami leżało omywane oceanem. Jedna noga poruszała się w wolnym rytmie pienistych fal. Przez chwilę patrzył na nieboszczyka, potem opróżnił swój płócienny worek z zebranych na plaży łupów, rozerwał go na płachtę i delikatnie nakrył głowę i ramiona martwego mężczyzny. Zaczynał się odpływ, więc nie wciągał trupa wyżej na plażę.

Poszedł do miasta-parkingu — po raz pierwszy nie pchając przed sobą wózeczka z morskimi skarbami — i powiadomił tamtejszego szeryfa.

Pewnego razu znalazł krzesełko. Zignorował je, lecz gdy wracając, znów mijał tamten kawałek plaży, nadal tam było. Nie zatrzymał się, a następnego dnia poszedł brzegiem w drugim kierunku. Myślał, że wczorajszy wicher je usunął. Jednak następnego dnia znów się na nie natknął, więc zabrał mebel do swego szałasu, zreperował dratwą, z wypłukanego przez morze konara zrobił nową nogę. Krzesełko postawił przy drzwiach chatki, lecz nigdy na nim nie siadał.

Co kilka dni do chatki przychodziła kobieta. Spotkał ją w mieście-parkingu, wkrótce po przybyciu w te okolice, po paru dobach samotnej popijawy. Płacił jej porankami, zawsze więcej niż — jak sądził — oczekiwała, gdyż wiedział, że lękiem napawał ją dziwaczny, nieruchomy szałas.

Mówiła mu o swych dawnych ukochanych, starych i nowych nadziejach, a on słuchał jednym uchem; myślała, że on tak naprawdę nie rozumie jej słów. W jego własne historie — opowiadane w innym języku — trudniej było uwierzyć. Kobieta leżała przy nim, z głową na jego gładkim, pozbawionym blizn torsie, a on mówił w ciemność nad łóżkiem, głosem tłumionym w ograniczonej przestrzeni kruchego drewnianego domku i niezrozumiałymi dla niej słowami opowiadał o magicznej krainie, gdzie każdy był czarownikiem, nikt nigdy nie musiał dokonywać okropnych wyborów, gdzie prawie nie znano poczucia winy, a o ubóstwie i poniżeniu uczono dzieci, by mogły zrozumieć, jakie mają szczęście. Kraina, gdzie nie ma złamanych serc.

Opowiadał jej o wojowniku pracującym dla czarowników. Wojownik robił rzeczy, których oni nie potrafili czy też nie chcieli robić, i w końcu nie mógł już dla nich pracować, ponieważ podczas jakiejś szaleńczej, osobistej kampanii, gdy chciał zrzucić brzemię, do którego się nie przyznawał — i którego nawet czarodzieje nie odkryli — przekonał się, że tylko powiększa swe brzemię, a jego zdolność dźwigania ciężarów ma jednak granice.

Opowiadał jej też niekiedy, jak w innym czasie i innym miejscu, odległym w przestrzeni i odległym w czasie, a w historii nawet jeszcze dalszym, czworo dzieci bawiło się w ogromnym, cudownym ogrodzie i zobaczyło, jak ich idyllę niszczy ogień artyleryjski; mówił także o chłopcu, który stał się młodzieńcem, a potem mężczyzną, i później nosił w sercu coś więcej niż miłość do jednej z dziewczynek. Po wielu latach w tym odległym miejscu stoczono małą, lecz okropną wojnę i ogród został spustoszony. (A on w końcu usunął dziewczynkę z serca). Prawie uśpiony swymi słowami, gdy noc wchodziła w najciemniejszą fazę, a kobieta już dawno przebywała w krainie snów, szeptał do niej o ogromnym metalowym okręcie wojennym, zastygłym w kamieniu, lecz nadal strasznym, okropnym i potężnym, i o dwóch siostrach, które miały wpływ na los okrętu, a także o ich własnych losach, o Krześle i o Krzesłorobie.