Potem zapadał w sen, a kiedy się budził, za każdym razem dziewczyny i pieniędzy już nie było.
Odwracał się wtedy do ciemnych ścian ze smołowanego papieru i próbował zasnąć, lecz bezskutecznie. Wstawał więc, wychodził i znowu zbierał przedmioty wyrzucone na ciągnącą się aż po horyzont plażę.
Szedł pod niebem niebieskim lub czarnym, gdzie krążące morskie ptaki wrzeszczały morzu i nasyconej solanką bryzie swe pozbawione znaczenia pieśni.
Nigdy nie wiedział, jaka jest pora roku, gdyż nigdy nie zadał sobie trudu, by się tego dowiedzieć. Pogoda jednak zmieniała się cyklicznie od słonecznej i ciepłej do zimnej i pochmurnej. Czasami przychodził deszcz ze śniegiem, a wokół ciemnego szałasu dmuchały wiatry, jęcząc przez szpary między deskami i dziury w papie i tworząc na piasku na podłodze szałasu leniwe spirale, niby zatarte wspomnienia.
Wewnątrz chatki zbierał się piasek, przywiany ze wszystkich kierunków, a człowiek wybierał go starannie, stawał w drzwiach, wyrzucał na wiatr niczym ofiarę i czekał na następny sztorm.
Zawsze podejrzewał, że powolne falowanie piasku odbywa się według jakiegoś rytmu, nigdy jednak nie zbadał, co to za rytm. Co kilka dni pchał drewniany wózeczek do miasta-parkingu, sprzedawał swe zrodzone przez morze towary, brał pieniądze, jedzenie oraz dziewczynę, która przychodziła do chatki co pięć, sześć dni.
Za każdym razem miasto-parking wyglądało inaczej. Ulice powstawały lub znikały wraz z przyjazdem lub odjazdem samochodów-domów: wszystko zależało od tego, gdzie ludzie parkowali. Dość stabilne punkty orientacyjne — siedziba szeryfa, zagroda z paliwem, samochód kowala, urządzony na przyczepach warsztat elektryków — też powoli się zmieniały, a wszystko wokół nich było w ciągłym ruchu. Ta chwiejna stałość dostarczała mu cichej satysfakcji i wizyty w mieście nie były dla niego aż tak nieprzyjemne, jak sobie wmawiał.
Droga, miękka i pełna kolein, nigdy się nie skracała. Miał nadzieję, że ożywione miasto-parking powoli podciągnie bliżej pod jego siedlisko, lecz nigdy to nie nastąpiło. Miało to swoje zalety — przecież wówczas przybliżyliby się również ciekawscy ludzie.
Bliżej zainteresowała się nim córka jednego z kupców, z którymi handlował w mieście-parkingu: robiła mu napoje, przynosiła słodycze z przyczepy ojca. Rzadko się odzywała, lecz ukradkiem podsuwała mu jedzenie, uśmiechała się nieśmiało i szybko odchodziła, a jej udomowiony morski ptak — nie latał, miał podcięte skrzydła — szedł za nią rozkołysanym krokiem i skrzeczał.
Mężczyzna odpowiadał jej tylko wtedy, gdy musiał, zawsze odwracał oczy, nie patrzył na jej szczupłe, brązowe ciało. Nie znał zasad tutejszego flirtu i choć przyjmowanie pożywienia wydawało się najłatwiejszą drogą, nie chciał zbytnio ingerować w życie tych ludzi.
Dziewczyna wkrótce odjedzie wraz z rodziną, tłumaczył sobie i przyjmował poczęstunki skinieniem głowy, lecz nie uśmiechał się i nie zawsze zjadał wszystko do końca. Zauważył, że gdy dziewczyna go obsługiwała, w pobliżu stale się kręcił jakiś młody człowiek. Kilka razy napotkał przelotnie wzrok chłopaka i zrozumiał, że on pragnie tej dziewczyny.
Pewnego dnia, gdy wracał do swej chatki na wydmach, młodzieniec ruszył za nim, zaszedł go z przodu i próbował sprowokować do mówienia: uderzył go w ramię, krzyczał mu w twarz. Udał, że nie rozumie.
Młody człowiek narysował przed nim linie na piasku, a on zaraz wjechał na nie wózkiem i z dłońmi na wózku stał, patrząc na chłopaka.
Ten krzyczał i rysował między nimi następne linie.
To przedstawienie uznał za nużące. Następnym razem, gdy młody mężczyzna go pchnął, wykręcił mu rękę. Nie chciał jej złamać, lecz dobrał wystarczającą siłę, by unieruchomić chłopaka na parę minut.
Znów wziął swój wózek i powoli odjechał przez wydmy.
Chyba poskutkowało.
Dwa wieczory później — poprzedniej nocy była u niego tamta zwykła kobieta; opowiedział jej o straszliwym okręcie wojennym, dwóch siostrach i mężczyźnie, który dotychczas nie uzyskał przebaczenia — dziewczyna zapukała do jego drzwi. Morski ptak z uciętymi skrzydłami skakał i skrzeczał na zewnątrz, gdy dziewczyna szlochała, mówiła, że go kocha i że pokłóciła się z ojcem. Próbował ją odepchnąć, lecz przemknęła mu pod ramieniem i płacząc, rzuciła się na łóżko.
Wyjrzał w bezgwiezdną noc, patrzył w oczy kalekiego, milczącego ptaka. Potem wyciągnął dziewczynę z łóżka, wyprowadził ją na zewnątrz, zatrzasnął i zaryglował drzwi.
Krzyki dziewczyny i ptaka dochodziły przez szczeliny w deskach, jak wsypujący się piasek. Zakrył uszy, naciągnął na głowę brudne derki.
Jej rodzina, szeryf i dwudziestka innych ludzi z miasta-parkingu przyszli po niego następnego wieczoru.
Tamtej nocy dziewczynę, pobitą, zgwałconą i martwą, znaleziono na ścieżce do jego chatki. Stał w progu szałasu, patrzył na oświetlone łuczywami zbiegowisko i wtedy napotkał wzrok młodego człowieka.
Zrozumiał.
Był bezsilny: poczucie winy tego jednego chłopaka nie miało znaczenia wobec żądzy zemsty całego tłumu, więc zatrzasnął drzwi i prosto przez rozchybotane deski w tyle szałasu pobiegł w ciemność, na wydmy.
Tej nocy walczył z pięcioma ludźmi i omal nie zabił dwóch, wreszcie znalazł młodego człowieka z jego kumplem. Bez entuzjazmu poszukiwali go przy ścieżce do miasta.
Ogłuszył kolegę, złapał chłopaka za gardło. Wziął ich noże i przystawiwszy ostrze do gardła młodzieńca, poprowadził go do szałasu.
Podpalił chatkę.
Kiedy światło przyciągnęło kilkunastu mężczyzn, stanął na najwyższej wydmie. Jedną dłonią trzymał młodzieńca.
Ludzie z miasta-parkingu gapili się na oświetlonego płomieniami obcego. Wypuścił chłopca na piasek, rzucił mu oba noże.
Chłopak podniósł noże, zaatakował go, ale on się usunął, pozwolił chłopcu przelecieć obok, rozbroił go. Schwycił oba noże, rzucił je — wbiły się przed chłopcem w piasek. Chłopak zaatakował znowu, z nożem w każdej dłoni. Wydawało się, że mężczyzna nawet nie drgnął; znowu pozwolił młodzieńcowi przebiec obok i wyłuskał mu noże z garści. Podstawił chłopcu nogę, a kiedy ten leżał rozpostarty na szczycie wydmy, rzucił oba noże — wbiły się z głuchym dźwiękiem tuż obok głowy młodziana, z obu stron. Chłopak wrzasnął, wyrwał noże z ziemi i cisnął nimi.
Mężczyzna ledwie poruszył głową, gdy zaświstały mu przy uszach.
Ludzie, obserwujący to z oświetlonego płomieniami zagłębienia, obrócili się, śledząc tor, po którym musiały lecieć noże. Spojrzeli znowu na wydmę, zastanawiając się, co się stało: oba ostrza, przechwycone w locie, spoczywały w rękach obcego. Znowu rzucił je chłopcu.
Ten je złapał, wrzasnął. Niezgrabnie poruszał zakrwawionymi rękami, obracając ostrza do właściwej pozycji, i znowu zaatakował. Obcy go przewrócił, wyrwał mu noże i przez chwilę trzymał łokieć młodzieńca nad swoim kolanem, unosząc rękę, gotów złamać kończynę przeciwnikowi… ale tylko odepchnął chłopaka, podniósł noże i wsunął je w otwarte dłonie napastnika.