Выбрать главу

Znów spojrzał na miasto. Wypatrywał dymu, ludzi, zwierząt, ptaków, jakiegokolwiek ruchomego obiektu, ale ten widok mógłby być namalowaną na kotarze dekoracją. Poruszało się tylko powietrze, w którym wszystko drżało. Przez chwilę się zastanawiał, jak można by wprawić w drżenie kotarę, by wywołać ten sam efekt.

— Widzisz coś? — dudnił głos spod stołu.

Młody nic nie odpowiedział, podrapał się tylko po torsie przez koszulę w rozpięciu marynarki; generalskiej marynarki, choć nie był generałem.

Znów odszedł od okna i z niskiej konsoli przy ścianie wziął duży dzban. Wzniósł go ponad głowę i ostrożnie przekręcił szyjką do dołu, zamykając oczy i odwracając ku górze twarz. W dzbanie nie było wody, nic się więc nie stało. Westchnął, kątem oka obejrzał namalowany na dzbanie żaglowiec i delikatnie odstawił dzban dokładnie tam, skąd go wziął.

Pokręcił głową i ruszył ku jednemu z dwóch olbrzymich kominków.

Podciągnął się na szeroki gzyms, skąd uważnie oglądał starożytną broń zawieszoną na ścianie: strzelbę o wielkim wylocie, zdobionej kolbie i otwartym mechanizmie spustowym. Usiłował zdjąć rusznicę z kamiennego muru, lecz była solidnie przymocowana. Zrezygnował po chwili i zeskoczył na podłogę, zatoczywszy się nieco przy lądowaniu.

— Widziałeś coś? — powtórzył z nadzieją ktoś niewidoczny.

Młody przeszedł ostrożnie od kominka do rogu pokoju, ku długiemu rzeźbionemu kredensowi. Na blacie i wokół mebla na podłodze stała obfitość butelek, przeważnie pustych lub potłuczonych. Przejrzał je i znalazł jedną nienaruszoną. Usiadł ostrożnie na podłodze, stłukł szyjkę o nogę krzesła i wypił połowę zawartości — reszta rozbryzgała się na jego ubraniu i na mozaice podłogi. Zakasłał, odpluł, postawił butelkę na ziemi i wstając, kopnął ją pod kredens.

Przeszedł w kąt komnaty, gdzie na kupie leżały ubrania i broń. Podniósł jeden pistolet, wyłuskał go z pasków, kabur i taśm z amunicją, obejrzał i rzucił z powrotem na stos. Odsunął na bok kilkaset małych pustych magazynków, by dogrzebać się do innego pistoletu, ale tego również nie wziął. Podniósł jeszcze dwa inne, sprawdził je, jeden przewiesił przez ramię, drugi ułożył na pokrytej kapą skrzyni. Nadal myszkował w stosie; aż w końcu miał na sobie trzy pistolety, a skrzynię przykrył częściami broni. Wrzucił graty ze skrzyni do mocnej, poplamionej smarami torby i cisnął je na podłogę.

— Nie — powiedział.

Gdy to mówił, rozległo się głośne dudnienie z nie ustalonego źródła, pochodzące raczej z powietrza niż z ziemi. Ktoś spod stołu zamamrotał niewyraźnie.

Młody mężczyzna podszedł do okna i rozłożył broń na podłodze.

Przez chwilę wyglądał na zewnątrz.

— Słuchaj! — odezwał się ktoś spod stołu. — Pomóż mi wstać, dobrze? Jestem pod stołem.

— Co robisz pod stołem, Cullis? — spytał mężczyzna. Przyklęknął, by przejrzeć broń. Naciskał wskaźniki, kręcił tarczami, zmieniał parametry i patrzył w celowniki.

— No wiesz, to i owo…

Młody uśmiechnął się, podszedł do stołu i sięgnął pod blat. Wyciągnął zwalistego, czerwonego na twarzy mężczyznę w zbyt obszernej marynarce marszałka. Pomógł mu się podnieść. Człowiek ten miał krótko ostrzyżone siwe włosy i tylko jedno prawdziwe oko. Stanął ostrożnie, strząsnął z siebie kilka odłamków szkła. Podziękował młodemu, ospale kiwając głową.

— Która to godzina? — zapytał.

— Co? Co tam mamroczesz, Cullis?

— Pytam o godzinę.

— Jest dzień.

— Aha — przytaknął Cullis ze zrozumieniem. — Tak właśnie myślałem.

Patrzył, jak młodzieniec wraca do okna, do stosu broni. Sam odepchnął się od stołu i w końcu dotarł do konsoli, na której stał wielki dzban na wodę z wymalowanym starym żaglowcem.

Lekko się kiwając, uniósł dzban, obrócił go nad głową, zamrugał, przetarł twarz dłonią i poprawił kołnierz marynarki.

— No, już lepiej — stwierdził.

— Jesteś pijany — rzekł młody, nie odwracając się od sterty broni.

Starszy zastanawiał się nad tym przez chwilę.

— Zabrzmiało to niemal jak przygana — odparł z godnością. Poklepał swe sztuczne oko i przez parę minut mrugał powieką. Odwrócił się z najwyższą ostrożnością w kierunku ściany. Patrzył na fresk przedstawiający bitwę morską. Z ogromną uwagą przyglądał się wielkiemu okrętowi i chyba nieco mocniej zacisnął szczęki.

Głowa mu odskoczyła — dało się słyszeć leciutkie kaszlnięcie i wycie, zakończone maleńką eksplozją. Trzy metry od namalowanego na ścianie okrętu rozprysła się w pył stojąca na podłodze waza.

Postawny siwy mężczyzna potrząsnął smutno głową i znów poklepał się po sztucznym oku.

— Rzeczywiście — stwierdził. — Jestem pijany.

Młody wstał, trzymając wybrane uprzednio pistolety, i odwrócił się ku starszemu.

— Gdybyś miał dwoje oczu, widziałbyś podwójnie. Masz, łap.

Powiedziawszy to, rzucił mu pistolet. Cullis wyciągnął rękę, by pochwycić broń, dokładnie w chwili gdy uderzyła w ścianę z tyłu za nim i z łoskotem upadła na podłogę.

— Wolę wrócić pod stół — stwierdził, mrugając.

Młody podszedł do ściany, podniósł pistolet, sprawdził go i wręczył Cullisowi, układając mu odpowiednio ramiona. Potem poprowadził go ku stosowi ubrań i broni.

Cullis był wyższy od młodszego mężczyzny. Zdrowym okiem i sztucznym — które w rzeczywistości było lekkim mikropistoletem — patrzył na towarzysza, gdy ten wyciągał ze stosu pasy z amunicją i owijał je wokół jego ramion. Młody skrzywił się, widząc spojrzenie Cullisa.

Odwrócił mu dłonią twarz, z kieszeni na piersiach marynarki wyciągnął coś, co przypominało — i w istocie było — opancerzoną opaską na oko.

Starannie dopasował ją na krótko strzyżonej siwej głowie.

— Boże! — krzyknął Cullis. — Oślepłem.

Młody wyciągnął rękę i poprawił opaskę.

— Przepraszam. Założyłem nie na to oko.

— Tak lepiej. — Starszy mężczyzna wyprostował się i głęboko zaczerpnął powietrza. — Gdzie są te sukinsyny? — Nadal bełkotał. Słysząc go, miało się ochotę odchrząknąć.

— Nie widzę ich. Prawdopodobnie nadal są na zewnątrz. Dzięki wczorajszej ulewie kurz się nie podnosi. — Młody zawiesił Cullisowi na ramieniu jeszcze jeden pistolet.

— Sukinsyny.

— Zgoda — potwierdził młody. Kilka pudełek amunicji umieścił w ramionach Cullisa, obok broni.

— Plugawe sukinsyny.

— Racja, Cullis.

— Te… no wiesz, przydałby mi się drink. — Cullis zatoczył się. Spojrzał na broń w swych objęciach, najwyraźniej usiłując zgadnąć, skąd się tu wzięła.

Młodzieniec obrócił się, chcąc zabrać ze stosu dodatkowe uzbrojenie, ale zmienił zdanie, gdy usłyszał za sobą silny łomot i szczęk.

— Cholera — wymamrotał Cullis z podłogi.

Młody podszedł do kredensu, wziął kilka pełnych butelek i wrócił do chrapiącego Cullisa. Zdjął z niego pistolety, pudełka i pasy z amunicją oraz połamane szczątki wytwornego ciemnego krzesła, odpiął parę guzików zbyt obszernej marszałkowskiej marynarki i wetknął pod nią butelki.

Cullis otworzył oko. Patrzył przez chwilę na młodego.

— Jak mówiłeś, co to za porę teraz mamy?

— Według mnie, pora iść. — Młody zapiął Cullisowi marynarkę.

— Nooo. Nieźle. Ty wiesz najlepiej, Zakalwe. — Cullis znów zamknął oko.

Młody mężczyzna, którego Cullis nazwał Zakalwe, szybko przeszedł na drugi koniec olbrzymiego stołu, gdzie leżał dość czysty koc.