Albo zupełnie dowolnie, pomyślał drona, lecz nie rzekł nic.
Moduł wynurzył się w opuszczonym doku w centrum miasta, pośród pływających morskich śmieci. Pofałdował zewnętrzne pola, by przylgnęła do nich mazista piana z powierzchni wody.
Sma obserwowała, jak zamyka się górny luk modułu. Zeszła z grzbietu drony na wyszczerbiony beton doku. Tylko jedna dziesiąta modułu była wynurzona; przypominał przewróconą płaskodenną łódź.
Sma wygładziła niegustowne spodnie, jakie niestety były tu teraz szczytem mody, i rozejrzała się po rozwalonych pustych magazynach stłoczonych wokół cichego doku. Z dziwną przyjemnością stwierdziła, że z oddali dobiega pomruk miasta.
— Mówiłaś, zdaje się, żeby w miastach nie szukać — przypomniał jej Skaffen-Amtiskaw.
— Nie bądź gburem. — Klasnęła i zatarła dłonie. Spojrzała na dronę.
— Nadszedł czas, koleżko, byś zaczął myśleć jak teczka. Z rączką.
— Mam nadzieję, że uświadamiasz sobie, iż uważam to za tak uwłaczające, jak to sobie zaplanowałaś — odparł Skaffen-Amtiskaw z godnością. Z jednej strony wytworzył soligram rączki i położył się na boku. Sma ujęła rączkę i z wysiłkiem podniosła teczkę.
— Pusta teczka, głupku — zrzędziła.
— O, przepraszam, tak jest — wymamrotał Skaffen-Amtiskaw i pozbył się ciężaru.
Sma otworzyła portfel pełen pieniędzy (które poczciwy statek „Ksenofob” przemieścił przed paroma godzinami ze śródmiejskiego banku) i zapłaciła taksówkarzowi. Po bulwarze jechały z łomotem wojskowe transporty. Usiadła na ławce, tworzącej część kamiennego muru otaczającego wąski trawnik i kilka drzew. Dronę postawiła obok siebie.
Obserwowała imponujący kamienny budynek po drugiej stronie bulwaru. Po jezdni pędziły z rykiem pojazdy; chodnikiem w obu kierunkach śpieszyli ludzie.
Przynajmniej należą do Typu Standardowego, pomyślała. Nigdy nie lubiła dokonywać zmian, by wcielić się w tubylców. W każdym razie był tu węzeł komunikacji międzyukładowej i ludzie przyzwyczaili się do widoku osób wyglądających odmiennie, czasami nawet kosmitów.
Jak zwykle Sma była wyższa od przeciętnego tutejszego mieszkańca, ale potrafiła znieść zaciekawione spojrzenia.
— Nadal tam jest? — spytała cicho, widząc uzbrojonych strażników przed gmachem Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
— Z najwyższymi dowódcami omawia plan jakiegoś zwariowanego trustu — szepnął drona. — Chcesz podsłuchać?
— Nie.
Mieli pluskwę w pokoju konferencyjnym. Dosłownie — owada na ścianie.
— To ci dopiero! — krzyknął drona. — Nie dowierzam temu człowiekowi.
Sina odruchowo spojrzała na Skaffen-Amtiskawa.
— Co takiego powiedział? — spytała zaniepokojona.
— Nie o to chodzi — wysapał drona. — „Naprawdę minimum powagi” rozpracował właśnie, co ten wariat tutaj wyrabia.
WJK nadal była na orbicie i udzielała wsparcia „Ksenofobowi”; dzięki procedurom Służby Kontaktu i wyposażeniu miała informacje o tym miejscu; jej pluskwy szpiegowały w pomieszczeniu konferencyjnym. Równocześnie przeglądała komputery i banki informacji całej planety.
— I co? — Sma patrzyła na kolejny wojskowy transporter przetaczający się po bulwarze.
— Facet jest nienormalny. Szalony — mamrotał do siebie drona. — Nieważny teraz Voerenhutz. Musimy go stąd wydostać dla dobra tutejszych ludzi.
Sma szturchnęła walizkę łokciem.
— Mów, o co chodzi.
— Dobrze. Zakalwe na tej planecie to cholerne panisko, nie? Wpływowy, ma wszędzie interesy. Jego wstępny kapitał stanowiło to, co zabrał z tamtego miejsca, gdzie rozwalił pocisk nożowy; forsa, którą mu zapłaciliśmy, do tego zyski. I zgadnij, na czym oparł tutaj swój biznes? Na technice genetycznej.
Sma zastanawiała się przez chwilę.
— Ohoho! — Odchyliła się na ławce i skrzyżowała ramiona.
— Smo, jest gorzej, niż sobie wyobrażasz. Na tej planecie rządzi pięciu starych autokratów w rywalizujących hegemoniach. Są coraz zdrowsi. I coraz młodsi. Takie możliwości powinni mieć najwyżej za dwadzieścia, trzydzieści lat.
Sma nic nie odrzekła. W brzuchu czuła dziwne wiercenie.
— Firma Zakalwego dostaje od tych pięciu ludzi niesamowity szmal. Brała też łapówy od szóstego zgreda, ale ten umarł jakieś sto dwadzieścia dni temu. Zamordowany. Etnarcha Kerian. Sprawował władzę nad połową tego kontynentu. To z powodu jego śmierci ta cała wojskowa aktywność. Ponadto, wyłączywszy etnarchę Keriana, ci wszyscy nagle odmłodzeni autokraci wykazywali oznaki nietypowej łaskawości, odkąd stali się tak podejrzanie dziarscy.
Sma przymknęła na chwilę oczy.
— Czy to działa? — spytała suchymi wargami.
— Jak diabli. Wszystkim grozi przewrót, głównie ze strony ich własnych wojskowych. Co gorsza, śmierć Keriana zapaliła powolny lont. Robi się tu gorąco. Ci tępi idioci mają głowice termonuklearne. On jest szalony! — zaskrzeczał nagle drona. Sma uciszyła go niecierpliwie, choć wiedziała, że dzięki jego polom tylko ona słyszy te słowa. Drona trajkotał: — Musiał złamać kod genetyczny swych własnych komórek. Stałe ustabilizowane odmładzanie, które mu daliśmy. Sprzedał to. Za pieniądze i przywileje, usiłując zrobić z tych dyktatorów porządnych ludzi. Smo, on próbuje ustanowić własny oddział Służby Kontaktu! I popieprzył to całkowicie.
Walnęła maszynę pięścią.
— Uspokój się, do cholery.
— Smo, jestem spokojny — powiedział drona omdlewającym głosem. — Usiłuję tylko oddać ogrom planetarnego pierdolstwa, które zmajstrował Zakalwe. „Naprawdę minimum powagi” wścieka się, nawet teraz, gdy my tu rozmawiamy. Umysły Służby Kontaktu w rozszerzającej się sferze o środku właśnie w tym miejscu czyszczą swe zasoby intelektualne i zastanawiają się, jak uporządkować ten niesamowity bałagan. Gdyby ten WPS nie zmierzał w tym kierunku, to i tak by go tu zawrócili. Asteroida z gówna poleci i wszystkich na tej planecie ochłapie przez te śmieszne spiski Zakalwego i zabawy w ugrzecznianie. Służba Kontaktu ma zamiar wszystko wyprostować. — Zamilkł na chwilę. — Tak, właśnie dostałem wiadomość — powiedział z ulgą. — Masz dzień na wywleczenie stąd tego dupka, bo jeśli nie, to go porwiemy. Teleportacja awaryjna; wszystkie chwyty dozwolone.
Sma zaczerpnęła powietrza.
— A poza tym… wszystko w porządku?
— Pani Smo, nie czas na lekkomyślność — odparł poważnie drona. — Cholera!
— Co takiego?
— Spotkanie się skończyło, ale Zakalwe Szalony nie wsiada do samochodu, idzie do windy i zjeżdża do kolejki podziemnej. Kierunek jazdy… baza morska. Czeka tam na niego łódź podwodna.
Sma wstała.
— Łódź podwodna? — Wygładziła spodnie. — Wracamy do doków, zgadzasz się?
— Jasne.
Podniosła dronę i ruszyła. Rozglądała się za taksówką.
— Poprosiłem „Naprawdę minimum powagi”, by zasymulował sygnał radiowy — oznajmił Skaffen-Amtiskaw. — Taksówka powinna natychmiast podjechać.
— A powiadają, że gdy się śpieszysz, nigdy ich nie ma w pobliżu.
— Martwisz mnie, Smo. Przyjmujesz to wszystko zbyt spokojnie.
— Och, w przerażenie wpadnę później. — Nabrała powietrza i powoli je wypuściła. — Czy to jest właśnie taksówka?
— Chyba tak.
— Jak jest „do doków”?
Drona podpowiedział i Sma głośno to powtórzyła. Taksówka ruszyła między pojazdami, przeważnie wojskowymi.
Minęło sześć godzin, a oni nadal podążali za łodzią podwodną, która wyła, warkotała i bulgotała, sunąc przez warstwy oceanu ku morzu równikowemu.