Światło. Nieco światła. Pamiętał to. Światło pokazywało łódkę atakowaną przez fale na szerokim, ciemnym oceanie. Za nim, na razie nieosiągalna, znajdowała się wielka cytadela na wysepce. I był tam dźwięk. Dźwięk… To nowość. Byłem tu wcześniej, ale bez dźwięku.
Usilnie nasłuchiwał, nie mógł jednak rozróżnić słów. Mimo to uformował wrażenie, że — być może — ktoś zadaje mu pytania.
Ktoś zadawał pytania… Kto…? Czekał na odpowiedź, z zewnątrz lub z wnętrza siebie, ale znikąd nic nie nadchodziło; czuł się zagubiony i porzucony, a najgorsze, że czuł się porzucony przez samego siebie.
Postanowił sam zadać sobie kilka pytań. Czym była cytadela? To jego umysł. Do cytadeli powinno należeć miasto, które było jego ciałem, lecz chyba coś innego zagarnęło miasto i został tylko zamek, jedynie donżon. Czym były łódka i ocean? Ocean to ból. Teraz znajdował się w łódce, lecz przedtem był w oceanie, zanurzony po szyję, a nad nim załamywały się fale. Łódka to… jakaś wyuczona technika, która chroniła go przed bólem, nie pozwalała zapomnieć, że ból jest, lecz odsuwała jego obezwładniające skutki, pozwalając myśleć.
Jak dotąd dobrze, pomyślał. Czym jest światło?
Może należy powrócić do tego pytania. I do pytania, czym jest dźwięk.
Spróbował zadać następne pytanie: gdzie to się dzieje?
Przeszukał swe zmoczone ubranie, lecz nie znalazł nic w żadnej kieszeni. Szukał naszywki z nazwiskiem, która powinna być na kołnierzu, lecz ktoś ją chyba oderwał. Przeszukał łódkę — nadal nie dostał odpowiedzi. Próbował sobie wyobrazić, że jest w odległym donżonie nad spiętrzonymi falami, że wchodzi do przepastnego magazynu gratów, bzdur i wspomnień złożonych głęboko w zamku… lecz nie widział żadnych szczegółów. Zamknął oczy i łkał sfrustrowany, a łódeczka kiwała się i przechylała.
Kiedy otworzył oczy, trzymał w ręce kawałeczek papieru z wydrukowanym na nim słowem FOHLS. Tak go to zdumiało, że wypuścił papier; wiatr uniósł skrawek w ciemne niebo nad czarnymi falami.
Przypomniał sobie jednak — Fohls to odpowiedź. Planeta Fohls.
Czuł ulgę i lekką dumę. Coś odkrył.
Co tu robił?
Pogrzeb. Zdawało mu się, że przypomina sobie jakiś pogrzeb.
Z pewnością nie był to jego własny pogrzeb.
Czyżby nie żył? Rozmyślał nad tym chwilę. Niewykluczone. Może, mimo wszystko, istnieje życie pozagrobowe. No cóż, jeśli jest jakieś życie po śmierci, da mu ono w kość. Czy ten ocean bólu to kara boska?
Czy światło to jakiś bóg? Opuścił dłoń za burtę łódki, zanurzył w ból — ból go wypełnił, cofnął więc dłoń. Byłby to okrutny bóg. Czy to wszystko, co zrobiłem dla Kultury, skompensowało część zła? A może te zarozumiałe, zadowolone z siebie kreatury cały czas się myliły? Boże, jak chciałbym wrócić i powiedzieć im o tym. Tylko sobie wyobrazić wyraz twarzy Smy!
Sądził jednak, że nie jest martwy. To nie był jego pogrzeb. Przypominał sobie, jak na wieżę o płaskim szczycie przy nadmorskich klifach pomagał wnosić ciało jakiegoś starego wojownika. Tak, ktoś umarł i pozbywano się go z całym ceremoniałem.
Coś go stale drażniło.
Nagle schwycił przegniłe deski łódki i zaczął się wpatrywać w dal ponad falujący ocean.
Statek. Co parę chwil ukazywał się w oddali statek. Punkcik zaledwie, zasłaniany przez fale, ale jednak statek. Gdzieś w środku mężczyzny jakby otwarła się dziura; wypadły przez nią wnętrzności.
Wydawało mu się, że rozpoznał ten statek.
Potem łódka się rozleciała, a on wypadł przez nią, przez wodę pod spodem, z pluskiem wychynął przez dno wody znowu w powietrze i zobaczył ocean pod sobą i drobną cętkę na jego powierzchni. Spadał ku tej cętce. To inna łódeczka; przebił ją, przeleciał przez inną wodę, inne powietrze, następne szczątki łódki, przez następną warstwę wody i następny poziom powietrza…
Tak właśnie Sma opisuje Rzeczywistość, pomyślała część jego mózgu, gdy spadał.
…z pluskiem przez kolejne fale, przez wodę, w powietrze, ku dalszym falom.
To wszystko nie zamierzało się skończyć. Przypomniał sobie, że zgodnie z opisem Smy, Rzeczywistość ciągle się rozszerza. Można spadać przez nią całą wieczność. Naprawdę wieczność, a nie tylko aż do końca wszechświata. Dosłownie wieczność.
To na nic, rzekł sobie w duchu. Muszę stawić czoło okrętowi.
Wylądował w trzeszczącej, przeciekającej łódeczce.
Teraz statek znajdował się znacznie bliżej. Ogromny, ciemny, najeżony armatami, kierował się wprost na niego. Fala dziobowa tworzyła wielkie pieniste V wgniecione kadłubem. Cholera, nie ujdzie temu.
Okrutne krzywizny fali sunęły prosto na niego. Zamknął oczy.
Pewnego razu był sobie… statek. Wielki statek. Statek do niszczenia innych statków, ludzi, miast… Był bardzo duży i przeznaczony do zabijania, a istoty znajdujące się w jego wnętrzu miał chronić.
Starał się nie wywoływać z pamięci nazwy wielkiego statku. Natomiast zobaczył ten okręt umieszczony pośrodku miasta; zdezorientowany, nie mógł zrozumieć, jak statek się tam dostał. Okręt zaczął wyglądać jak zamek — to miało sens, a jednocześnie było bez sensu. Zaczynał się bać. Nazwa statku przypominała bestię morską walącą w kadłub jego łodzi, taran walący w ściany zamkowego donżonu. Próbował usunąć ten taran, wiedząc, że to jedynie nazwa; nie chciał jej usłyszeć, gdyż zawsze na dźwięk tego słowa czuł się źle.
Zatkał uszy dłońmi. Poskutkowało przez chwilę. Potem jednak okręt, osadzony w kamieniu pośrodku zniszczonego miasta, wypalił z wielkich dział, tryskał czernią, błyskał bladą żółcią, a on wiedział, co nadchodzi, i próbował wrzeszczeć, by zagłuszyć hałas, lecz kiedy dźwięki dotarły, okazało się, że była to wypowiedziana przez armaty nazwa statku, i ta nazwa rozbiła łódkę na kawałki, zniszczyła zamek; rezonowała w kościach, w czaszce, jak śmiech szalonego boga, przez wieczność.
Wtedy światło zgasło, a on z wdzięcznością zapadł się w głąb, daleko od tego strasznego, oskarżającego dźwięku.
Światło.
— „Staberinde” — usłyszał spokojny głos gdzieś z wewnątrz. — „Staberinde”. To tylko słowo.
„Staberinde”. Statek. Odwrócił się od światła, z powrotem w ciemność.
Światło. Również dźwięk — głos. O czym to ja myślałem wcześniej?
(Przypomniał sobie, że chodziło o jakąś nazwę, lecz zignorował to.) Pogrzeb. Ból. I statek. Był statek lub może był i przeminął. Może jeszcze jest, mimo wszystkich… ale było też coś o pogrzebie. Pogrzeb — to dlatego tu jesteś. To cię właśnie poprzednio myliło. Myślałeś, że jesteś martwy, a w rzeczywistości po prostu żyłeś. Pamiętał jakieś łodzie, oceany, zamki, miasta, lecz już ich nie widział.
A teraz dotyk, dociera skądś tam z zewnątrz. Nie ból, lecz dotyk.
To dwie różne rzeczy…
Ten dotyk. Znowu. Jakby dotyk dłoni. Dłoń dotyka jego twarzy, powoduje dalszy ból, a jednak to dotyk i najwyraźniej dłoń. Twarz okropnie boli. Musi okropnie wyglądać.
Gdzież znowu jestem? Katastrofa. Pogrzeb. Fohls.
Katastrofa. Oczywiście. Nazywam się…
To za trudne.
Więc cóż robię?
To prostsze. Jesteś płatnym agentem najbardziej rozwiniętej… — a na pewno najbardziej energicznej — humanoidalnej cywilizacji w…
Rzeczywistości? (Nie.) Wszechświecie? (Nie.) Galaktyce? Tak, w Galaktyce… i reprezentowałeś ich na… na… pogrzebie, wracałeś jakimś głupim „samolotem” do miejsca, skąd miano cię zabrać od tego wszystkiego, kiedy coś się stało na pokładzie… i widziałeś płomienie, i… i była prastara dżungla lecąca tuż… potem nic i ból, i nic, i ból. Potem dryfowanie, wpływanie do bólu i wypływanie z niego.