Ręka znowu dotyka jego twarzy. Tym razem coś zobaczył — chmurę lub księżyc przez chmurę sam niewidoczny, lecz przeświecający.
Może obie rzeczy są połączone, pomyślał. Tak. Oto znowu nadchodzi i tak, oto są. Wrażenie, odczucie: znowu dłoń na twarzy. Gardło, przełykanie wody czy innego płynu. Dano ci coś do picia. Ze sposobu, w jaki schodzi, wydaje się, że… pionowo, tak, jesteśmy pionowi, nie na plecach. Dłonie, własne dłonie, są… otwarte uczucie, czują się bardzo otwarte, wrażliwe, gołe.
Myśli o ciele wywołały znowu ból. Daj temu spokój. Spróbuj czegoś innego.
Cofnij się do katastrofy. Powrót z pogrzebu i pustynia podchodzi aż do… nie, to góry. A może dżungla? Nie mógł sobie przypomnieć.
Gdzie jesteśmy? Dżungla, nie… pustynia, nie… co w takim razie? Nie wiem.
Spałeś, pomyślał nagle. Spałeś w nocy w samolocie i zdążyłeś jedynie przebudzić się w ciemności, zobaczyć płomienie i zacząć myśleć przytomnie, kiedy światło wybuchło wewnątrz twej głowy. Lecz nie widziałeś żadnego terenu, który płynie czy pędzi naprzeciw, gdyż było bardzo ciemno.
Następnym razem, gdy odzyskał świadomość, wszystko się zmieniło. Czuł się odkryty i narażony na niebezpieczeństwo. Gdy z wysiłkiem otworzył oczy i spróbował przypomnieć sobie, na czym polega czynność patrzenia, powoli rozróżnił zakurzone promienie światła w brązowym półmroku, ceramiczne naczynia pod ścianą z nie wypalonej gliny lub ziemi, małe palenisko pośrodku pomieszczenia, a o ścianę oparte dzidy i rozmaite ostrza. Naprężając szyję, by podnieść głowę, widział coś jeszcze: prymitywną drewnianą ramę, do której go przywiązano.
Drewniana rama miała kształt kwadratu; wewnątrz niej dwie przekątne tworzyły literę X. Był nagi, ręce i nogi miał przytwierdzone do rogów kwadratu; ramę oparto o ścianę pod kątem około czterdziestu pięciu stopni. Gruby skórzany rzemień przytwierdzał go w talii do środka iksa, całe ciało pokrywały wzory z krwi i farby.
Przestał napinać szyję.
— O cholera! — usłyszał swój skrzek. Nie podobało mu się to, co zobaczył.
Gdzie, do diabła, była Kultura? Powinni go ratować, to ich zadanie.
On odwalał brudną robotę — oni o niego dbali. Taka była umowa.
Więc gdzie są, do diabła?
Ból powrócił, jak stary znajomy, napierał zewsząd. Naciągnięta szyja bolała. W głowie łupało (może wstrząs mózgu); nos złamany, żebra popękane lub połamane, jedna ręka złamana, obie złamane nogi. Może obrażenia wewnętrzne: wnętrze też go bardzo bolało, najbardziej ze wszystkiego. Czuł, że jest napęczniały i pełen zgnilizny.
Cholera, pomyślał, może rzeczywiście umieram.
Przesunął głowę, krzywiąc się: ból wlał się do niego, jakby przy tym ruchu pękła jakaś skorupa ochronna; spojrzał na liny mocujące go do drewnianej ramy. Rozciąganie to nie był sposób na leczenie złamań, rzekł sobie i zaśmiał się, bardzo krótko, — gdyż przy pierwszym ruchu mięśni brzucha żebra gwałtownie zapulsowały, jakby dotknięto je rozżarzonym do czerwoności prętem.
Słyszał różne rzeczy: odległe hałasy pokrzykujących ludzi, wrzask dzieci, ujadanie jakiegoś zwierzęcia.
Zamknął oczy, lecz dźwięki nie stały się wyraźniejsze. Otworzył oczy. Zobaczył ziemną ścianę; prawdopodobnie znajdował się w dole, gdyż wokół niego ze ściany wystawały grube, poobcinane korzenie.
Oświetlenie składało się z dwóch prawie pionowych słupów, nieco nachylonych promieni bezpośredniego słonecznego światła; jest zatem… około południa, w pobliżu równika. Podziemie, pomyślał z niepokojem. Dość trudne do znalezienia. Zastanawiał się, czy samolot rozbił się na swojej trasie i jak daleko powleczono go od miejsca katastrofy. Nie było sensu się tym martwić.
Co jeszcze widział? Prymitywne ławy. Zgrzebną poduszkę, wgniecioną, jakby ktoś tam przedtem siedział i spoglądał na niego. Przypuszczalnie właściciel ręki, której dotyk czuł, jeśli w ogóle była jakaś ręka.
W kręgu kamieni pod jedną z dziur w dachu nie palił się ogień. Dzidy stały oparte o ścianę, inne wojenne utensylia walały się w całym pomieszczeniu. Nie była to broń do walki, lecz ceremonialna, a może do tortur. Wtedy doleciał go zapaszek czegoś okropnego, wiedział, że to gangrena, i wiedział, że to on tak pachnie.
Zaczynał znów ześlizgiwać się ze zbocza, niepewny, czy zasypia, czy naprawdę traci przytomność, ale z nadzieją oczekując albo jednego, albo drugiego, gdyż w tej chwili i tak nie mógł znieść tego wszystkiego. Wtedy weszła dziewczyna. Miała w ręce dzban. Postawiła naczynie, spojrzała mu w twarz. Próbował coś powiedzieć, ale nie mógł. Może również wcześniej, gdy mu się wydawało, że powiedział „cholera”, też niczego nie wyrzekł… Spojrzał na dziewczynę i spróbował się uśmiechnąć.
Wyszła.
Widok dziewczyny jakoś go pokrzepił. Mężczyzna byłby złą nowiną, myślał. Dziewczyna oznacza, że mimo wszystko sprawy nie przedstawiają się chyba aż tak źle. Niewykluczone.
Dziewczyna wróciła z misą wody. Wymyła go, ścierając krew i farbę. Trochę bolało. Jak przewidywał, gdy myła jego genitalia, nic się nie wydarzyło; chciałby dać oznaki życia, choćby dla zachowania formy.
Próbował mówić, ale mu się nie udało. Dziewczyna dała mu nieco wody z płaskiej miski, a on coś do niej niezrozumiale zaskrzeczał. Znowu wyszła.
Następnym razem powróciła z kilkoma mężczyznami. Mieli na sobie dziwne ubrania: pióra, skóry, kości i zbroje z drewnianych płytek powiązanych jelitami. Byli również pomalowani. Przynieśli małe garnuszki i patyczki, którymi odświeżyli na nim malunki.
Skończyli i wycofali się. Chciał im powiedzieć, że w czerwonym mu nie do twarzy, ale żadne dźwięki nie wychodziły mu z gardła. Poczuł, jak odpływa w ciemność.
Gdy znowu odzyskał przytomność, znajdował się w ruchu.
Całą ramę, do której go przymocowano, musiano podnieść i teraz wieziono na wózku w mroku. Twarz miał zwróconą ku niebu. Oślepiające światło wypełniło mu oczy, kurz wypełnił nos i usta, a krzyki i wrzaski wypełniły mu umysł. Czuł, że drży jak w febrze, z każdej połamanej kończyny dochodził szarpiący ból. Próbował krzyczeć i podnieść głowę, by coś zobaczyć, lecz były tam jedynie kurz i hałas.
Wnętrzności strasznie bolały. Skóra na brzuchu napięła się.
Potem znowu stał pionowo, a wioska leżała w dole. Była mała, trochę namiotów, chat z gliny i wikliny oraz kilka dziur w ziemi.
Sucha. Nieokreślone krzaki — wydeptane w granicach wioski — szybko nikły w oddali w świetlistej, żółtej mgiełce. Słońce było ledwo widoczne, bardzo nisko. Nie mógł się zorientować, czy to świt, czy zmierzch.
Dokładnie widział tylko ludzi zgromadzonych przed nim. Stał na kopcu, ramę przywiązano do dwóch dużych słupów, a ludzie byli poniżej, wszyscy na klęczkach, z pochylonymi głowami; małym dzieciom głowy przyginali dorośli; starców podtrzymywali przed upadkiem stojący dookoła.
Wystąpiły ku niemu trzy osoby, dziewczyna i dwaj mężczyźni po obu jej stronach. Pochylili głowy, szybko przyklękli, znowu wstali i uczynili jakiś znak. Jeden z mężczyzn trzymał wielki gliniany garnek.
Drugi miał długą krzywą szablę z szerokim ostrzem. Dziewczyna nieruchomo wpatrywała się w punkt między jego oczami. Teraz miała na sobie jasnoczerwoną suknię. Nie mógł sobie przypomnieć, co nosiła przedtem.
— Hej — zaskrzeczał. Tylko tyle zdołał powiedzieć. Ból stawał się teraz okropny. Pozycja pionowa zupełnie nie służyła jego połamanym kończynom.