Выбрать главу

Od śpiewu tłumu kręciło mu się w głowie. Słońce dało nura i ostro skręciło, a trójka ludzi przed nim stała się wielością — mnożyła się, rozmywała i falowała chwiejnie w mgiełce i kurzu.

Gdzie, do diabła, podziała się Kultura?

W głowie mu rozbrzmiał okropny ryk, a rozproszone świecenie w środku — słońce — zaczęło pulsować. Miecz błyszczał z jednej strony, gliniany garnek z drugiej. Dziewczyna stanęła tuż przed nim, włożyła mu rękę we włosy.

Ryk napełnił mu uszy, nie wiedział, czy sam też krzyczy. Mężczyzna po prawej uniósł szablę.

Dziewczyna schwyciła go za włosy, szarpnęła głowę w górę; wrzasnął, przekrzykując ryczący hałas, a jego połamane kości zazgrzytały.

Patrzył na ziemię i na brzeg szaty dziewczyny.

Wy sukinsyny! — pomyślał, niepewny, nawet teraz, kogo ma na myśli.

Zdołał wrzasnąć jedną sylabę.

— EL…!

I wtedy ostrze uderzyło go w szyję.

Imię zamarło. Wszystko się skończyło, lecz trwało nadal.

Ryk stał się cichszy, nie było już bólu. Patrzył w dół na wioskę i przykucniętych ludzi. Obraz kołysał się. Nadal czuł korzonki włosów naprężonych na skórze czaszki. Kołysano nim.

Bezwładne, bezgłowe ciało broczyło krwią po klatce piersiowej.

To byłem ja! — pomyślał. — Ja!

Znowu nim zakołysano. Człowiek z szablą wycierał szmatą krew z ostrza. Mężczyzna z glinianym garnkiem odwracał wzrok od jego patrzących oczu i wyciągał garnek ku niemu. W drugiej dłoni miał pokrywkę. Więc to jest po to, pomyślał, wpadając w jakieś spokojne, niesamowite odrętwienie. Potem ryk się wzmógł i natychmiast zaczął zamierać. Cała scena zabarwiała się na czerwono. Zastanawiał się, jak długo to jeszcze może potrwać. Jak długo żyje mózg po odcięciu tlenu?

Teraz jestem podwójny, myślał, wspominając i zamykając oczy.

I pomyślał o swym sercu, obecnie zatrzymanym, i dopiero wówczas uświadomił coś sobie i chciał, lecz nie mógł zapłakać, gdyż wreszcie ją stracił. W umyśle uformowało mu się jeszcze jedno imię. Dar…

Ryk rozerwał niebiosa. Czuł, jak dziewczyna zwalnia swój chwyt.

Wyraz twarzy młodziana trzymającego garnek był niemal komicznie trwożny. Ludzie z tłumu spoglądali w górę. Ryk przeszedł we wrzask, podmuch powietrza wzbił w górę kurz, trzymająca głowę dziewczyna zatoczyła się. Ciemny kształt przemknął szybko nad wioską.

Trochę późno… — usłyszał swe myśli, uchodząc w nicość.

Podniosły się dalsze hałasy — może wrzaski — i coś walnęło go w głowę, a on odtaczał się, miał pył w ustach i oczach… ale przestało go interesować to wszystko i cieszył się, że zamyka się nad nim ciemność. Później może znowu go ktoś podniósł.

Lecz to jakby przytrafiało się już komu innemu.

Gdy rozległ się straszny hałas i wielki, rzeźbiony czarny kamień wylądował pośrodku wsi — dokładnie po tym, jak ofiara niebios została oddzielona od swego ciała i w ten sposób połączona z powietrzem — wszyscy wbiegli w rzednącą mgłę, by uciec od wyjącego światła. Zebrali się nad wodną dziurą, jęczeli w głos.

Szybko, po pięćdziesięciu uderzeniach serca ciemny kształt znowu pojawił się nad wioską, wznosząc się niewyraźnie w rzadsze opary w pobliżu niebios. Nie ryczał tym razem, lecz szybko odpływał z szumem niczym wiatr. Skurczył się i zniknął.

Szaman wysłał swego ucznia, by zobaczył, jak sprawy stoją. Dygoczący młodzian zniknął we mgle. Powrócił bezpiecznie i szaman poprowadził ciągle przerażonych ludzi z powrotem do wioski.

Ciało ofiary niebios nadal wisiało bezwładnie na drewnianej ramie na szczycie kopca. Głowa zniknęła.

Zaśpiewy, zmielenie wnętrzności, wypatrywanie kształtów we mgle, trzy transe — po tym wszystkim kapłan i jego uczeń uznali, że to dobry omen, ale jednocześnie ostrzeżenie. Poświęcili w ofierze mięsne zwierzę — własność rodziny dziewczęcia, które upuściło głowę ofiary niebios — i zamiast niej włożyli do glinianego gara łeb zwierzęcia.

Pięć

— Dizzy! Do diabła, jak się masz? — Wziął ją za rękę i pomógł wejść na drewniane molo z dachu modułu, który się dopiero wynurzył. Objął ją ramionami. — Ale się cieszę, że cię znowu widzę! — powiedział roześmiany. Sma poklepała go w pasie. Nie miała ochoty go ściskać, ale on jakby tego nie dostrzegał.

Przepuścił ją przodem i spojrzał na dronę wychodzącego z modułu.

— I Skaffen-Amtiskaw! Nadal wypuszczają cię bez dozoru?

— Cześć, Zakalwe — powitał go drona.

Zakalwe objął Smę w talii.

— Chodźmy do chaty na lunch.

— Dobrze — odparła.

Maszerowali po niewielkim drewnianym molo do kamiennej ścieżki ułożonej na piasku, aż do cienia pod drzewami, których olbrzymie korony, granatowe i fioletowe, ciemne na tle jasnobłękitnego nieba, pochylały się w porywach ciepłego wiatru. Srebrzyste pnie wydzielały delikatny zapach. Kilkakrotnie napotykali ludzi — drona wzlatywał wtedy do samych wierzchołków drzew.

Alejkami doszli do wielkiego basenu, w którym odbijało się ze dwadzieścia białych chat. Mały opływowy wodolot unosił się na wodzie przy drewnianym falochronie. Po schodkach weszli na taras nad basenem i wąskim kanałem prowadzącym do laguny po drugiej stronie wyspy.

Słońce świeciło przez korony drzew, po tarasie tańczyły cienie, przykrywały plamami mały stolik i dwa hamaki.

Mężczyzna gestem zaprosił Smę, by usiadła w bliższym hamaku.

Zamówił lunch dla dwojga, gdy pojawiła się służąca, a kiedy odeszła, Skaffen-Amtiskaw zleciał z góry na murek tarasu. Sma ostrożnie usiadła w hamaku.

— To prawda, że jesteś właścicielem tej wyspy?

— Hm… — rozejrzał się niepewnie, ale kiwnął głową. — Tak, owszem. — Zrzucił sandały, wskoczył do drugiego hamaka i rozhuśtał go. Wziął z podłogi butelkę i za każdym wahnięciem hamaka nalewał trochę alkoholu do dwóch kieliszków stojących na niskim stoliku. Gdy je napełnił, mocniej rozkołysał hamak i podał drinka Smie.

— Dziękuję.

Z zamkniętymi powiekami sączył alkohol. Kobieta obserwowała szklankę, którą przytrzymywał na piersi, i brązowawy płyn leniwie omywający szkło. Spojrzała na twarz mężczyzny: nie zmienił się, włosy mu nieco pociemniały. Odgarnął je z szerokiego, opalonego czoła i związał z tyłu w koński ogon. Wydawało się, że jest w doskonałej kondycji, jak zwykle. Oczywiście nie postarzał się, gdyż ustabilizowali mu wiek; w ten sposób między innymi zapłacili za jego ostatnie zadanie.

Rozwarł ciężkie powieki, spojrzał na kobietę, powoli się uśmiechnął. Po oczach można jednak poznać, że się postarzał, pomyślała. Ale mogła się mylić.

— Prowadzisz tu swoje gierki, Zakalwe?

— Co chcesz powiedzieć, Dizzy?

— Mam cię stąd zabrać. Chcą, byś podjął się kolejnego zadania. Domyślasz się tego, więc powiedz mi od razu, czy tracę czas. Nie mam ochoty z tobą dyskutować…

— Dizzy! — zawołał jak zraniony. Opuścił nogi z hamaka na podłogę. — Nie bądź taka. — Uśmiechnął się pojednawczo. — Oczywiście nie tracisz czasu. Już jestem spakowany.

Promieniał jak uszczęśliwione dziecko; jego szczera, opalona twarz jaśniała. Sma patrzyła na niego z ulgą i niedowierzaniem.

— Po co więc bawiłeś się w ciuciubabkę?

— W jaką ciuciubabkę? — spytał niewinnie. Znowu usiadł w hamaku.

— Musiałem tu przyjechać, by się pożegnać z kimś bliskim. To wszystko. Ale gotów jestem do drogi. Co znowu knujecie?