Sma patrzyła na niego zdumiona.
— Ruszamy natychmiast? — zwróciła się do drony.
— Nie ma po co — oznajmił Skaffen-Amtiskaw. — WPS jest na takim kursie, że możemy tu jeszcze zostać ze dwie godziny, potem powrócić na „Ksenofoba”, który spotka się z „Jakie są” za trzydzieści godzin. — Odwrócił się i spojrzał na mężczyznę. — Musimy mieć jednak ostateczną odpowiedź. To jest teratonowy WPS z dwudziestoma ośmioma milionami ludzi na pokładzie. Jeśli miałby tu zaczekać, musiałby najpierw zwolnić, więc chce wiedzieć na sto procent. Naprawdę jesteś gotów? Dziś po południu?
— Drono, powiedziałem przecież. Jestem gotów. — Nachylił się do Smy. — Co to znowu za zadanie?
— Voerenhutz. Tsoldrin Beychae — wyjaśniła.
Rozpromienił się, błysnął zębami.
— Stary Tsoldrin jeszcze dyszy? Cóż, miło będzie go znowu spotkać.
— Musisz go nakłonić, by ponownie zakasał rękawy.
— Nic prostszego. — Machnął lekko ręką.
Obserwowała, jak popija alkohol. Pokręciła głową.
— Cheradenine, nie chcesz wiedzieć dlaczego?
Rozpoczął fuch dłonią — odpowiednik wzruszenia ramion — ale zrezygnował z tego gestu.
— Hm, tak, oczywiście. Dlaczego, Diziet? — spytał z westchnieniem.
— Voerenhutz składa się z dwóch grup. Ludzie, którzy zdobyli obecnie przewagę, prą do agresywnego terraformowania…
— Czyli… — czknął — przemeblowania planety?
Sma przymknęła na chwilę oczy.
— Coś w tym stylu. Łagodnie mówiąc, znaczna ingerencja ekologiczna. Ci ludzie, nazywający samych siebie Humanistami, domagają się płynnych kryteriów zaliczania poszczególnych gatunków do istot rozumnych, co miałoby taki skutek, że mogliby przejmować wszystkie zamieszkane światy, jeśli tylko byliby do tego zdolni militarnie. Obecnie na Yoerenhutz toczy się kilka lokalnych konfliktów. Mogą się przekształcić w zawieruchę na dużą skalę. Humaniści to podsycają, gdyż wojny mają jakoby dowieść, że Skupisko jest przeludnione i należy szukać nowych siedzib planetarnych.
— A do tego — wtrącił Skaffen-Amtiskaw — nie uznają w pełni rozumności maszyn. Używają protoświadomych komputerów i twierdzą, że jedynie ludzkie subiektywne doświadczenie ma jakieś wartości wewnętrzne. Węglowi faszyści.
— Rozumiem. — Mężczyzna zrobił bardzo poważną minę. — Chcielibyście namówić starego Beychaego, by wspomógł moralnie Humanistów, zgadza się?
— Cheradenine! — zbeształa go Sma, a pola Skaffen-Amtiskawa stały się lodowate.
Mężczyzna miał minę urażoną.
— Ale przecież nazywa się ich Humanistami?
— To tylko nazwa.
— Nazwy są istotne — oznajmił z poważnym wyrazem twarzy.
— Tylko tak na siebie mówią, ale przez to nie stają się dobrymi facetami.
— Rozumiem. Przepraszam. — Uśmiechnął się do Smy. — Chcecie, by Beychae pociągnął w drugą stronę, tak jak zeszłym razem? — Starał się okazać rzeczowe zainteresowanie.
— Właśnie.
— Świetnie. To chyba łatwe. Żadnej wojaczki?
— Żadnej wojaczki.
— Podejmuję się.
— Coś mi tu zgrzyta — wymamrotał Skaffen-Amtiskaw.
— Prześlij sygnał — poleciła mu Sma.
— Dobrze — powiedział drona. — Sygnał przesłany. — Wytworzył pola dobrze oddające wrażenie gniewnego spojrzenia. — Ale lepiej, żebyś się nie rozmyślił.
— Jedynie perspektywa spędzenia choćby chwili w twoim towarzystwie, Skaffen-Amtiskaw, mogłaby mnie odwieść od podróży do Voerenhutz z rozkoszną panią Smą. — Spojrzał na nią zaniepokojony. — Mam nadzieję, że ty też tam jedziesz.
Skinęła głową. Służąca postawiła talerzyki na stole.
— Tak po prostu, Zakalwe? — Sma zaczęła sączyć drinka, gdy dziewczyna odeszła.
— Tak po prostu… co, Diziet? — Uśmiechnął się znad szklanki.
— Wyjeżdżasz sobie po… iluż to? Pięciu latach? Budowałeś imperium zgodnie ze swym pomysłem na bezpieczny świat. Wykorzystałeś naszą technikę, próbowałeś stosować nasze metody… i jesteś gotów to wszystko zwyczajnie opuścić, nie wiadomo na jak długo? Wyraziłeś zgodę, nim się dowiedziałeś, że chodzi o Voerenhutz. To mogło być na drugim krańcu Galaktyki, mogło być w Obłokach. Mogłeś się przecież a priori zgodzić na czteroletnią podróż.
Wzruszył ramionami.
— Lubię długie podróże.
Sma patrzyła mu w twarz. Wyglądał, jakby się niczym nie przejmował. Werwa i krzepa, tak by go określiła. Czuła dziwny niesmak.
Wziął owoce z talerzyka.
— Ponadto zorganizowałem tu trust, który zaopiekuje się wszystkim aż do mego powrotu.
— O ile będzie do czego wracać — zauważył Skaffen-Amtiskaw.
— Oczywiście, że będzie do czego wracać. — Wypluł pestkę za murek tarasu. — Ci ludzie lubią rozprawiać o wojnie, ale nie są samobójcami.
— Aaa, w takim razie wszystko w porządku. — Drona odwrócił się.
Mężczyzna tylko się do niego uśmiechnął. Wskazał nietkniętą przekąskę na talerzyku Smy.
— Nie jesteś głodna, Diziet?
— Straciłam apetyt.
Wyszedł z hamaka, zatarł dłonie.
— Chodźmy popływać.
Obserwowała, jak próbuje złapać rybę w małym skalnym zagłębieniu. Sma pływała w majteczkach.
Człapał w długich bokserkach. Pochylił się, z poważną, skupioną miną wpatrzony w wodę, gdzie odbijało się jego oblicze. Wydawało się, że właśnie do niego przemawia.
— Nadal wyglądasz świetnie. Mam nadzieję, że odpowiada ci ten komplement?
Wyszła z wody.
— Jestem za stara na komplementy.
— Bzdury. — Zaśmiał się, pod jego wargami na wodzie powstały drobne zmarszczki. Powoli zanurzył dłonie.
Sma siadła przy skale; obserwowała jego napiętą twarz, gdy coraz głębiej sięgał pod wodę. Oczy zmrużył, ręce zatrzymał, oblizywał wargi.
Rzucił się naprzód, krzyknął podekscytowany, wyjął z wody złożone dłonie. Uśmiechnięty szeroko, podszedł do Smy. Wyciągnął ku niej ręce. Zobaczyła w dłoniach rybkę, połyskujący błękit, zieleń, czerwień i złoto. Wielobarwne trzepotanie w złożonych dłoniach. Oparł się o skałę.
— Cheradenine, teraz zanieś ją z powrotem tam, gdzie ją złowiłeś — rzekła nachmurzona.
Zasmucił się i Sma już zamierzała powiedzieć coś łagodniejszego, kiedy znowu się uśmiechnął i wrzucił rybę do basenu.
— I tak zamierzałem to zrobić.
Wrócił i usiadł obok niej na skale.
Patrzyła w morze. Drona był na plaży dziesięć metrów za nimi. Wygładziła ciemne włoski na swym ramieniu.
— Po co się do tego wziąłeś, Zakalwe?
— Dlaczego dałem eliksir młodości naszym wspaniałym przywódcom? — Wzruszył ramionami. — Uważałem to wówczas za dobry pomysł — stwierdził beztrosko. — Nie wiem. Sądziłem, że ingerencja to coś znacznie łatwiejszego niż wy tam wszyscy twierdzicie. Że jeden człowiek mający dobry plan, któremu nie zależy na powiększeniu własnych wpływów… To jeszcze może zadziałać, nigdy nie wiadomo.
— Zakalwe, to nie zadziała. Zostawiasz nam tu straszny bałagan.
— No tak. Chyba chcecie się wmieszać. Tak przypuszczałem.
— W pewnym sensie musimy.
— Powodzenia.
— Powodzenie… — zaczęła Sma, ale nie dokończyła, pomyślała, że nie warto gadać po próżnicy. Przejechała dłonią po mokrych włosach.
— Będę miał poważne kłopoty?
— Z powodu tego, co tu zrobiłeś?