Wysunął głowę ze swego boksu i zajrzał do nich. Mężczyzna we łzach; kobieta… mnóstwo włosów, twarz robiła naprawdę bardzo duże wrażenie, ostra, prawie agresywna; ciało zadbane.
— Przepraszam — powiedział im. — Chciałem tylko zauważyć, że „nic nie trwa wiecznie” może być zdaniem twierdzącym… przynajmniej w niektórych językach…
Gdy już to powiedział, przeszło mu przez myśl, że w tym konkretnym języku nie może; tu podwójne przeczenie się nie znosiło; trzeba by powiedzieć „nic trwa wiecznie”. Uśmiechnął się, wycofał do swego boksu, nagle zakłopotany. Patrzył oskarżycielsko na swojego drinka. Wzruszył ramionami i nacisnął guzik dzwonka, by przywołać kelnera.
Krzyki w sąsiednim boksie. Brzęk i cichy wrzask. Wyjrzał — mężczyzna szybko zmierzał ku drzwiom.
Dziewczyna stanęła przy nim; ociekała.
Spojrzał na jej twarz. Mokra. Wycierała ją chusteczką.
— Dziękuję za wsparcie — oznajmiła lodowato. — Gładko doprowadzałam właśnie sprawy do końca, kiedy pan pojawił się na scenie.
— Bardzo mi przykro — powiedział, choć wcale mu nie było przykro.
Wyżęła chusteczkę nad jego kieliszkiem. Z chusteczki kapało.
— Hm — powiedział — bardzo miło z pani strony. — Głową wskazał ciemne plamy na jej szarym płaszczu. — Pani drink czy jego?
— Oba. — Złożyła chusteczkę i zaczęła się odwracać.
— Czy pozwoli pani, bym zamówił drugiego drinka?
Zawahała się. W tej samej chwili pojawił się kelner. Dobry znak, pomyślał.
— Chciałbym jeszcze jednego… — rzekł do kelnera — to co piłem, a dla tej pani…
Spojrzała na jego kieliszek.
— To samo — stwierdziła. Usiadła z drugiej strony stołu.
— Niech pani to potraktuje jako… reparacje — wygrzebał słowo z implantowanego leksykonu, który dano mu na czas wizyty.
Wyglądała na zaintrygowaną.
— „Reparacje”… nie pamiętałam tego określenia; to ma coś wspólnego z wojnami, prawda?
— Taup — odrzekł, tłumiąc beknięcie dłonią. — To coś w rodzaju… odszkodowania?
Potrząsnęła głową.
— Wspaniale niejasne słownictwo, lecz bardzo dziwaczna gramatyka.
— Jestem spoza miasta — odpowiedział niedbale. I była to prawda.
Nigdy nie zbliżył się do tego miejsca bardziej niż na sto lat świetlnych.
— Shias Engin — skinęła głową. — Piszę wiersze.
— Jest pani poetką — rzekł uszczęśliwiony. — Zawsze fascynowali mnie poeci. Próbowałem pisać wiersze. Kiedyś.
— Tak — westchnęła i przybrała czujny wyraz twarzy. — Podejrzewam, że wszyscy to robią. A pan jest…
— Cheradenine Zakalwe. Walczę wojny.
Uśmiechnęła się.
— Myślałam, że wojen nie było przez ostatnie trzysta lat. Nie wychodzi pan trochę z wprawy?
— Tak. To nudne, prawda?
Usiadła na krześle, zdjęła płaszcz.
— A dokładnie, z jak daleka pan przybył, panie Zakalwe?
— Ojej, zgadła pani. — Wyglądał na przygnębionego. — Jestem kosmitą. O, dziękuję. — Nadeszły drinki. Podsunął jej jednego.
— Dziwnie pan wygląda. — Przyglądała mu się.
— Dziwnie? — zapytał z oburzeniem.
Wzruszyła ramionami.
— Inaczej. — Napiła się. — Ale nie aż tak inaczej. — Nachyliła się nad stołem. — Dlaczego wyglądacie tak podobnie do nas? Wiem, że nie wszyscy pozaświatowcy są humanoidalni, lecz wielu jest. Jak to możliwe?
— No cóż — odpowiedział, znowu z ręką przy ustach — to tak. Obłoki… — beknął — pyłowe i materia w Galaktyce są jej jedzeniem i jedzenie wciąż jej się odbija. Dlatego właśnie jest tak wiele gatunków humanoidalnych: galaktykom odbija się ostatni posiłek.
Uśmiechnęła się szeroko.
— To takie proste?
Potrząsnął głową.
— Nie, wcale nie. Bardzo skomplikowane. Ale — podniósł palec — myślę, że znam prawdziwą przyczynę.
— Mianowicie?
— Alkohol w obłokach pyłowych. To draństwo jest wszędzie. Nawet najnędzniejszy gatunek, gdy wymyśli teleskop i spektroskop i zaczyna patrzyć między gwiazdy, co tam znajduje? — Postukał w kieliszek na stole. — Pełno materii. I mnóstwo alkoholu. — Pociągnął łyk z kieliszka.
— Humanoidy to sposób galaktyki na pozbycie się tego alkoholu.
— To wszystko brzmi sensownie. — Skinęła głową i przybrała poważny wyraz twarzy. Spojrzała na niego pytająco. — Więc dlaczego pan tu jest? Mam nadzieję, że nie po to, żeby zacząć jakąś wojnę?
— Nie, jestem na przepustce. Przyjechałem, żeby od nich uciec. Właśnie dlatego wybrałem to miejsce.
— Jak długo pan tu będzie?
— Aż się znudzę.
Uśmiechnęła się do niego.
— I jak pan sądzi, ile to potrwa?
— Nie mam pojęcia — odpowiedział jej uśmiechem.
Odstawił kieliszek. Ona opróżniła swój. Sięgnął do guzika, by zawołać kelnera, lecz jej palec już się tam znajdował.
— Moja kolejka — oznajmiła. — Jeszcze raz to samo?
— Nie — odparł. — Tym razem coś zupełnie innego.
Gdy próbował zinwentaryzować swoją miłość, wymienić wszystko, co przyciągnęło go do dziewczyny, okazało się, że patrzy na sprawy ogólne — jej piękno, jej stosunek do życia, kreatywność. Lecz kiedy się zastanawiał nad dniem właśnie minionym lub po prostu ją obserwował, przekonał się, że pojedyncze gesty, słowa, niektóre kroki, ruch jej oczu czy ręki zaczynają domagać się takiej samej uwagi. Wtedy dawał spokój i pocieszał się tym, co kiedyś powiedziała — że nie można kochać czegoś, co się w pełni rozumie, że miłość to proces, nie stan. Trzymana w spokoju — wysycha. Nie przekonywało go to; dzięki niej znajdował pogodę ducha, której u siebie nawet nie podejrzewał.
Jej talent — może geniusz — też był istotny. Stawała się przez to czymś więcej niż tylko obiektem jego miłości, a światu pokazywała całkiem inne oblicze. Znał ją tu i teraz — osobowość integralną, bogatą i nie do zmierzenia, a jednak, gdy oboje umrą (a przekonał się, że teraz znów może myśleć bez trwogi o własnej śmierci), przynajmniej w pamięci jednego świata — albo wielu kultur — dziewczyna pozostanie jako ktoś zupełnie inny, jako poetka, zestawiająca znaczenia — dla niego jeno słowa lub tytuły, które czasami wymieniała.
Pewnego dnia, mówiła, napiszę o tobie wiersz, ale jeszcze nie teraz.
Myślał, że chciała, by opowiedział jej historię swego życia, lecz ją poinformował, że nigdy tego nie zrobi. Nie musiał się jej zwierzać; nie było takiej potrzeby. Ona już zdjęła z niego brzemię, choć nie do końca wiedział w jaki sposób. Upierała się, że wspomnienia to interpretacje — nie prawdy, a racjonalna myśl to po prostu jeszcze jedna instynktowna siła.
Czuł, jak w jego umyśle następuje powolny, leczący proces polaryzacji, jak ich umysły wzajemnie się dopasowują, jak wszystkie przesądy i idee ustawiają się według pewnego kompasu — obrazu dziewczyny, jaki sobie stworzył.
Bezwiednie mu pomogła, naprawiła go, sięgając w przeszłość do czegoś zagrzebanego — myślał, że pozostanie to na zawsze niedostępne — wyrwała temu żądło. Więc chyba także zdumiał go efekt, jaki właśnie ta jedna osoba wywarła na wspomnienia tak dla niego okropne, że już pogodził się z faktem, iż z czasem wspomnienia te tylko nabierają mocy. Lecz ona po prostu otoczyła je, wycięła, podzieliła na pakiety i wyrzuciła; nawet nie zdawała sobie sprawy, że to robi, nie miała pojęcia, jak wielki ma na niego wpływ.
Trzymał ją w ramionach.