Выбрать главу

Na nim spoczywał imponujący karabin. Młodzieniec podniósł broń i powrócił do zwalistej, mało imponującej postaci chrapiącej na podłodze. Podniósł śpiącego za kołnierz i ciągnął do drzwi w końcu sali. Zatrzymał się, wziął poplamioną torbę z wybraną wcześniej bronią i przewiesił sobie przez ramię.

W połowie drogi do drzwi Cullis przebudził się i spojrzał na młodego zdrowym okiem. Patrzył mętnie, oko miał wywrócone.

— Hej!

— Co takiego? — mruknął tamten, wlokąc go jeszcze parę metrów.

Cullis rozejrzał się po spokojnej, przesuwającej się przed nim sali.

— Nadal uważasz, że to zbombardują?

— Nooo.

Siwowłosy potrząsnął głową.

— Nie — powiedział. Głęboko zaczerpnął powietrza. — Nie — powtórzył, kręcąc głową. — Nigdy.

— Są już zwiastuny — rzekł cicho młody, rozglądając się wokół.

Cały czas panowała jednak cisza. Młody dotarł do drzwi i otworzył je kopniakiem. Schody prowadzące z sali na dziedziniec były z jasnozielonego marmuru, o brzegach wykończonych agatem. Butelki pobrzękiwały, pistolety stukały, obcasy ciągniętego ze stopnia na stopień zwalistego mężczyzny głucho uderzały i szurały.

Za każdym krokiem Cullis chrząkał i raz nawet wymamrotał:

— Nie tak cholernie mocno, kobieto.

Młody mężczyzna przystanął wtedy i spojrzał na starszego, który chrapał i ślinił się w kącikach ust. Pokręcił głową i szedł dalej.

Na trzecim półpiętrze zatrzymał się, by pociągnąć łyk. Dał Cullisowi pospać. Czuł się wzmocniony, mógł dalej schodzić. Oblizując wargi, chwytał właśnie Cullisa za kołnierz, gdy usłyszał nadciągający, coraz głośniejszy gwizd. Rzucił się na podłogę, powlókł towarzysza ku sobie.

Eksplozja nastąpiła tak blisko, że wyleciały szyby z wysokich okien.

Odłupany tynk spadał w klinach słonecznego światła i z wdziękiem osiadał na schodach.

— Cullis? — Młody mężczyzna schwycił drugiego za kołnierz i powlókł po schodach. — Cullis! — wrzeszczał. Poślizgiem przemknął na półpiętrze, omal nie upadł. — Cullis, ty zaspany kutasie. Obudź się!

Powietrze rozdarło kolejne wycie; cały pałac zadrżał od detonacji, okno wyleciało; tynk i szkło spadały w dół klatki schodowej. Na ugiętych nogach, cały czas ciągnąc Cullisa, młodzian zataczał się na stopniach.

— Cullis!!! — Pędził obok pustych nisz i wyszukanych sielankowych fresków. — Ty pieprzona stetryczała dupo, obudź się!!!

Poślizgiem przebył następny podest, butelki brzęknęły wściekle, duży pistolet odłupał kawałek ozdobnego panelu. Znowu rozległ się narastający gwizd. Młody mężczyzna dał nura, schody skoczyły mu w twarz, w górze pękło szkło. Wszystko zakrył wirujący biały pył. Młodzian wstał, zatoczył się i zobaczył, że Cullis siedzi wyprostowany, otrzepując z torsu kawałki tynku i przecierając zdrowe oko. Gdzieś dalej zadudnił wybuch.

Cullis wyglądał nieszczęśliwie. Jedną ręką odganiał pył.

— To nie mgła, a tamto to nie był piorun, prawda?

— Prawda! — krzyknął młody, już zbiegając ze schodów.

Jego kompan odkaszlnął i zataczając się, podążył za nim.

Na podwórcu wybuchł pocisk. Młody człowiek wskoczył do półgąsienicówki i usiłował ją uruchomić. Pocisk zmiótł dach z królewskich apartamentów. Na dziedziniec poleciał grad dachówek i kafelków.

Roztrzaskiwały się o bruk w pyle pojedynczych eksplozji. Osłonił głowę ręką i zaczął szukać hełmu pod fotelem dla pasażera. Od maski silnika odbił się spory kawałek muru; wgniótł blachę i pozostawił po sobie chmurę pyłu.

— Chooolllera! — Młody mężczyzna znalazł wreszcie hełm i wciskał go na głowę.

— Zakichane sukin…! — wrzasnął Cullis. Potknął się tuż przed półgąsienicówką i upadł w pył. Zaklął, podciągnął się na maskę pojazdu.

Dwa kolejne pociski orały pomieszczenia z lewej strony.

Chmury pyłu po bombardowaniu płynęły wokół ścian pałacu.

Światło słoneczne olbrzymim klinem przedzierało się przez chaos na dziedzińcu; cienie kontrastowały z jasnością.

— Naprawdę myślałem, że zaatakują budynek parlamentu — powiedział Cullis łagodnie, spoglądając na płonący dalej pod murem wrak ciężarówki.

— Ale nie zaatakowali! — Młody mężczyzna wrzeszczał i walił w rozrusznik.

— Miałeś rację. — Cullis westchnął. Patrzył zaintrygowany. — O cośmy się zakładali?

— Wszystko jedno! — odwrzasnął młody. Kopnął coś pod tablicą rozdzielczą i silnik zaskoczył.

Cullis strząsał z włosów kawałki dachówki. Jego towarzysz zapinał na głowie hełm i podawał mu drugi. Wziął go z ulgą, zaczął wachlować nim twarz. Jakby dla dodania sobie odwagi poklepywał się po piersiach w okolicy serca.

Wyciągnął potem rękę i z niedowierzaniem spojrzał na swą dłoń pokrytą ciepłymi plamami czerwonej cieczy.

Silnik zamilkł. Cullis słyszał, jak jego towarzysz wywrzaskuje obelgi i wali w starter. Maszyna zakasłała i prychnęła w towarzystwie świstu pocisków, które wybuchały daleko, w tumanach kurzu.

Półgąsienicówka drgnęła. Cullis spojrzał na siedzenie fotela — było czerwone.

— Sanitariusz! — wrzasnął.

— Co?

— Sanitariusz! — wrzeszczał Cullis, przekrzykując kolejną eksplozję. Wyciągnął przed siebie dłoń w czerwonych plamach. — Zakalwe! Trafili mnie! — Zdrowe oko miał rozszerzone z przerażenia, ręka mu drżała.

Młody mężczyzna spojrzał na niego z irytacją i odtrącił wyciągniętą dłoń.

— To wino, idioto! — Pochylił się szybko, zza pazuchy munduru Cullisa wyjął butelkę i rzucił mu na kolana.

Cullis spojrzał zdziwiony.

— O, nieźle — powiedział. Zerknął pod marynarkę i ostrożnie wydostał stamtąd kilka kawałków potłuczonego szkła. — Dziwiłem się, że nagle zaczęła tak dobrze pasować.

Silnik nagle zaskoczył, zawył, jakby wściekły na drżący grunt i wirujący pył. Ponad murem dziedzińca przelatywały kawałki rozbitych rzeźb i brunatne fontanny ziemi, obryzgując wszystko dokoła.

Młodzian mocował się z dźwignią zmiany biegów. Obaj pasażerowie omal nie wypadli, gdy półgąsienicówka gwałtownie ruszyła do przodu przez podwórzec, na pylistą drogę. Sekundę później duża część wielkiej sali zapadła się, trafiona kilkunastoma ciężkimi pociskami artyleryjskimi. Runęła na dziedziniec, wypełniając go połupanym drewnem, odłamkami muru i nowymi kłębami pyłu.

Cullis drapał się po głowie i mamrotał coś do hełmu, w który właśnie zwymiotował.

— Sukinsyny — powiedział.

— Masz rację, Cullis.

— Śmierdzące sukinsyny.

— Zgadza się.

Pojazd zakręcił za róg i z wyciem pomknął w pustynię.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Dobry żołnierz

Jeden

Szła przez halę turbin, otoczona zmiennym kręgiem znajomych, wielbicieli i zwierząt. Ona — ognisko tej mgławicy — zagadywała do gości, wydawała instrukcje obsłudze, podsuwała pomysły, obdarzała komplementami rozmaitych zabawiaczy. Muzyka wypełniała echem przestrzeń ponad starymi błyszczącymi maszynami, stojącymi w milczeniu w gwarzącym tłumie barwnie ubranych bywalców. Kobieta skłoniła się z wdziękiem i uśmiechnęła do przechodzącego admirała.

Obracała w dłoni delikatną roślinę, do nosa zbliżała czarny kwiat, wdychała jego intensywny zapach.

Dwa hralzse u jej stóp skoczyły, zaskomlały, przednimi łapami usiłowały się oprzeć o jej gładką wizytową suknię. Świecące ryje uniosły do kwiatu. Pochyliła się, łagodnie uderzyła je rośliną po nosach. Przywarły do ziemi, kichnęły, potrząsały łbami. Ludzie wokół wybuchnęli śmiechem. Stała pochylona, w wydętej sukni. Pogłaskała jedno ze zwierząt, potargała za duże uszy, potem uniosła głowę ku majordomusowi, który zbliżał się, z szacunkiem klucząc przez otaczający ją tłum.