Выбрать главу

Opuściła powieki, schyliła ku niemu głowę, a on ujął ją w dłonie.

— Może to właśnie takie proste — rzekła. — Chyba lubię rozpamiętywać to, co może się zdarzyć, bym nigdy nie była zaskoczona. — Podniosła twarz ku jego twarzy. — Czy to cię niepokoi? — Potrząsnęła głową, a wyraz jej oczu sugerował ból.

— Co takiego? — uśmiechnięty pochylił się, by ją pocałować, ale ona usunęła się, dając znać, że nie chce.

— To, że ja… — mówiła — nie dość silnie wierzę i trapią mnie wątpliwości.

— Nie, to mnie zupełnie nie trapi. — Pocałował ją mocno.

— To dziwne, że kubeczki smakowe nie mają smaku — wymamrotała w jego szyję. Roześmiali się razem.

Czasami po nocach, gdy tak leżał w ciemności, a ona cicho spała, wydawało mu się, że widzi prawdziwego ducha Cheradenine Zakalwego, który nadchodzi przez ściany-zasłony. Wkraczał ciemny i twardy, celował jakimś olbrzymim naładowanym pistoletem. Postać nie spoglądała na niego, a powietrze wokół zdawało się kapać jakąś… nie, czymś gorszym od nienawiści — szyderstwem. W takich chwilach zdawał sobie sprawę, że leży z nią, zakochany i ogłupiały jak młodziak, mając w objęciach piękną, utalentowaną dziewczynę, dla której zrobiłby wszystko, i wiedział doskonale z absolutną pewnością, że dla tego, kim był — dla tego, kim się stał lub był cały czas — to jednoznaczne, altruistyczne, ustępliwe oddanie jest wstydem, czymś, co trzeba natychmiast zmazać.

A prawdziwy Zakalwe wyciągnąłby pistolet, spojrzał mu w oczy przez celownik i wypalił spokojnie, bez wahania. W takich chwilach śmiał się i obracał ku niej, całował ją lub był całowany i nie istniały ni groźby, ni niebezpieczeństwa ani pod tym słońcem, ani pod innymi, które mogłyby go od niej oddzielić.

— Nie zapominaj, że dzisiaj musimy iść do kriha. Już dziś rano.

— Och, tak — rzekł.

Przewrócił się na plecy; ona usiadła i wyciągnęła ramiona. Z wysiłkiem otworzyła szeroko oczy i patrzyła gniewnie na dach z materii. Potem jej oczy odprężyły się, usta zamknęły, spojrzała na niego, oparła łokieć na wezgłowiu łóżka i przeczesała dłonią jego włosy.

— Chociaż prawdopodobnie nie utknął.

— Mmm, może nie — zgodził się.

— Może go nie być, jeśli dziś zajrzymy.

— Rzeczywiście.

— Ale jeśli tam jest, pójdziemy na górę.

Skinął głową, ujął jej dłoń, przytulił.

Uśmiechnęła się, pocałowała go szybko, a potem wyskoczyła z łóżka i pomaszerowała na daleki poziom. Otworzyła falujące przezroczyste draperie, z haka na słupie ramy zdjęła lornetkę. Leżał i patrzył na nią, gdy podniosła lornetkę do oczu i oglądała zbocze pagórka.

— Wciąż jest — powiedziała.

Zamknął oczy. Jej głos był daleko.

— Pójdziemy dzisiaj na górę. Może po południu.

— Powinniśmy. — Bardzo daleko.

— W porządku.

Może głupie zwierzę wcale nie utknęło; najprawdopodobniej zdrzemnęło się i zapadło w roztargnioną hibernację. Słyszał, że to robiły: po prostu przestawały jeść, spoglądały naprzód i gapiły się wielkimi tępymi ślepiami, a potem je zamykały i wpadały w śpiączkę, zupełnie przypadkowo. Gdy spadnie na kriha deszcz lub wyląduje na nim ptak, zwierz prawdopodobnie się zbudzi. Choć może gdzieś utknął; krihy miały gęste futra i czasami zaplątywały się w krzaki i gałęzie drzew, tak że nie mogły się poruszyć.

Dziś pójdą oboje na górę. Widok stamtąd był ładny, poza tym dobrze mu zrobi trochę ćwiczeń w pozycji innej niż pozioma. Położą się w trawie, będą rozmawiali, patrzyli na morze błyszczące w mgiełce; możliwe, że uwolnią zwierzę albo je zbudzą i ona zaopiekuje się nim, robiąc minę „nie przeszkadzaj”, a wieczorem napisze jeszcze jeden wiersz.

Jako bezimienny kochanek pojawiał się w wielu jej ostatnich utworach, choć zwykle większość ich wyrzucała. Powiedziała, że napisze poemat głównie o nim, pewnego dnia, może wtedy, gdy opowie jej więcej o swym życiu.

Dom szeptał, falował i płynął, rozpraszając i przyćmiewając światło. Zmieniające się fałdy i umocnienia z zasłon i draperii, które tworzyły mury i ścianki działowe, tarły o siebie z tajemniczym szelestem jak ledwo słyszane rozmowy.

Gdzieś daleko położyła dłoń na włosach, pociągnęła za nie w roztargnieniu, drugą dłonią przesuwała papiery na biurku. Obserwował.

Jej palec trącał napisany wczoraj utwór, bawił się pergaminami; powoli krążył wokół nich; z wolna zginał się i obracał, obserwowany przez nią, obserwowany przez niego.

Zapomniana lornetka zwisała z drugiej dłoni, rzemykami w dół; gdy tak stała na tle jasności, a on wędrował po niej powolnym spojrzeniem: stopy, nogi, plecy, brzuch, klatka piersiowa, biust, ramiona, szyja; twarz, głowa i włosy.

Palec poruszał się po blacie biurka, na którym wieczorem dziewczyna napisze krótki poemat o mężczyźnie: on go skopiuje potajemnie, na wypadek gdyby wiersz się jej nie spodobał i gdyby miała go wyrzucić.

I kiedy jego pożądanie rosło, a jej spokojna twarz nie dostrzegała już poruszającego się palca, jedno z nich stało się po prostu przelotnym wrażeniem, po prostu liściem zgniecionym między kartami pamiętnika tej drugiej osoby i tym, co sobie wmówili, tym, z czego mogli czerpać swoje milczenie.

— Muszę dzisiaj trochę popracować — powiedziała do siebie.

Zapadła chwila ciszy.

— Hej? — zapytał.

— Hmm? — Jej głos nadbiegał z bardzo daleka.

— Zmarnujmy trochę czasu. Co?

— Miły eufemizm — zauważyła w oddalonej zadumie.

Uśmiechnął się.

— Chodź i pomóż mi wymyślić lepszy.

Odpowiedziała uśmiechem i obydwoje spojrzeli na siebie.

Długa przerwa.

Sześć

W hangarze portowym statku postawił karabin na podłodze kolbą do dołu. Lekko się chwiał i drapał w głowę; trzymał broń za lufę i coś mamrocząc, jednym okiem zaglądał do wylotu.

— Zakalwe — rzekła Diziet Sma — teratonowy statek z dwudziestoma ośmioma milionami ludzi na pokładzie zmienił kurs i spóźnia się dwa miesiące, by dowieźć cię na czas do Voerenhutz. Byłabym więc niezwykle zobowiązana, gdybyś poczekał z odstrzeleniem sobie mózgu do chwili, gdy wykonasz zadanie.

Odwrócił się i zobaczył wchodzących do hangaru Smę i dronę. Za nimi mignęła kapsuła rury transportowej.

— Cześć. — Machnął im ręką na powitanie.

Był w czarnych spodniach i białej koszuli z zawiniętymi rękawami.

Stopy miał gołe. Podniósł karabin plazmowy, potrząsnął nim, uderzył swobodną dłonią i wycelował wzdłuż hangaru. Ustawił się, nacisnął spust.

Rozbłysło światło, broń odrzuciła, rozległo się szczęknięcie. Spojrzał na koniec hangaru oddalony o dwieście metrów, gdzie oświetlony górnymi lampami tkwił czarny sześcian o boku około piętnastu metrów. Ponownie tam wycelował. Na jednym z ekranów karabinu obejrzał powiększony obraz celu.

— Dziwne — powiedział cicho i podrapał się w głowę.

Podpłynęła do niego mała tacka z ozdobnym dzbanem i kryształowym kieliszkiem. Cały czas wpatrzony w broń, napił się z kieliszka.

— Zakalwe, co ty właściwie robisz? — spytała Sma.

— Ćwiczę strzelanie. — Znów się napił. — Chcesz drinka, Smo? Zamówię drugi kieliszek.

— Nie, dziękuję. — Spojrzała w koniec nawy na dziwny, połyskliwy czarny sześcian. — Co to takiego?

— Lód — powiedział Skaffen-Amtiskaw.

— Właśnie. Lód — potwierdził mężczyzna. Odstawił kieliszek i wyregulował karabin.