— Co takiego? — spytała zdziwiona.
— Odwróciłaś mapy do góry nogami — powtórzył. — Czy wyobrażasz sobie, jakie to uciążliwe, gdy trafiasz na miejsce i przekonujesz się, że tamci odwzorowują okolicę inaczej niż mapy, które masz przy sobie? Z powodu jakiegoś głupstwa, na przykład pewni ludzie myślą, że igła magnetyczna pokazuje w górę, do nieba, a inni uważają, że jest cięższa i pokazuje na dół. Albo dlatego że mapy sporządzono w odniesieniu do płaszczyzny galaktyki czy czegoś takiego. Brzmi to banalnie, ale strasznie irytuje.
— Zakalwe, nie miałam o tym pojęcia. Przyjmij moje przeprosiny i przeprosiny całej Sekcji Specjalnej. Nie, całej Służby Kontaktu. Nie, całej Kultury. Wszystkich gatunków inteligentnych.
— Smo, ty bezlitosna babo. Mówiłem poważnie.
— Nie sądzę. Mapy…
— Ale to prawda. Obrócili je w złym kierunku.
— Widocznie mieli jakiś powód — stwierdziła Diziet Sma.
— Jaki? — spytał.
— Psychologiczny — odparli Sma i Skaffen-Amtiskaw jednocześnie.
— Zakalwe, dwa skafandry? — spytała Sma później, gdy wybierał ostatnie elementy swego ekwipunku. Nadal siedzieli w hangarze zbrojowni, ale Skaffen-Amtiskaw odszedł do zajęć ciekawszych niż przebieranie w zabawkach.
Dosłyszał w głosie Smy oskarżycielski ton, więc podniósł wzrok.
— Tak, dwa. I co z tego?
— W tych skafandrach można kogoś uwięzić. Nie służą wyłącznie do ochrony.
— Smo, wyciągam tego faceta z wrogiego środowiska, bez waszej pomocy, bo chcecie trzymać się z dala i zachować czyste ręce, choćby pozornie. Muszę mieć środki do wykonania zadania. Prawdziwe skafandry TSO to część tych środków.
— Jeden — powiedziała dobitnie.
— Smo, nie ufasz mi?
— Jeden — powtórzyła.
— Do diabła, zgoda. — Wyciągnął jeden ze skafandrów ze stosu przygotowanego sprzętu.
— Cheradenine — zaczęła pojednawczo — pamiętaj, że Beychae ma przejść na naszą stronę, a nie tylko być obecny. Dlatego nie mogliśmy skorzystać z dublera. Dlatego nie mogliśmy majstrować przy jego mózgu.
— Smo, posyłacie mnie po to, bym pomajstrował przy jego mózgu.
— W porządku. — Sma okazywała teraz zdenerwowanie. Klasnęła lekko w dłonie, nieco zażenowana. — No właśnie, jakie dokładnie masz plany? Wiem, że nie powinnam pytać o szczegółowy projekt wyprawy, ale jak masz zamiar dostać się do Beychaego?
Westchnął.
— Skłonię go, by sam do mnie przyszedł.
— W jaki sposób?
— Jednym słowem.
— Słowem?
— Imieniem.
— Twoim?
— Nie, moje miało pozostać w tajemnicy, gdy byłem doradcą Beychaego, ale od tamtego czasu na pewno je odkryli. To zbyt niebezpieczne. Użyję innego imienia.
— Ach, tak. — Patrzyła na niego wyczekująco, ale on grzebał tylko w wybranym uprzednio ekwipunku.
— Beychae jest na tym uniwersytecie? — spytał, nie odwracając się do Smy.
— Tak, w archiwach, prawie cały czas. Jest tam jednak wiele archiwów, a on po nich krąży i zawsze ma strażników.
— Rozumiem. Jeśli chciałabyś zrobić coś pożytecznego, dowiedz się, czego ten uniwersytet mógłby potrzebować.
— To społeczeństwo kapitalistyczne. — Wzruszyła ramionami. — Może pieniędzy?
— Sam to zrobię. — Spojrzał podejrzliwie. — Będę miał wolną rękę w tej dziedzinie, prawda?
— Nieograniczone wydatki — potwierdziła Sma.
— Wspaniale. Z jakiego źródła? Tona platyny? Worek diamentów? Własny bank?
— Coś w rodzaju własnego banku. Od ostatniej wojny budujemy instytucję o nazwie Fundacja Vanguard — imperium gospodarcze dość etyczne, powoli wzrastające. Stąd będą pochodzić twoje nieograniczone środki.
— Prawdopodobnie zaproponuję uniwersytetowi dużo pieniędzy. Lepiej jednak mieć na przynętę jakiś prawdziwy przedmiot.
— Zgoda. — Sma zmarszczyła czoło, wskazała na skafander bojowy. — Jak to nazwałeś?
Spojrzał zdziwiony.
— Ach, to. Skafander TSO.
— Właśnie. Prawdziwy skafander TSO. Myślałam, że znam wszystkie terminy techniczne, ale tego akronimu nie słyszałam. Co on oznacza?
— Oznacza prawdziwy skafander „ty się odpierdol” — odparł szczerząc zęby.
Sma kląsknęła językiem.
— Przeczuwałam, że nie powinnam o to pytać.
Dwa dni później stali w hangarze „Ksenofoba”. Dzień wcześniej bardzo szybka pikieta opuściła WJK i ruszyła w kierunku skupiska Yoerenhutz. Przedtem bardzo przyśpieszyła — teraz bardzo hamowała.
Pakował sprzęt; miał go wziąć do kapsuły, którą zamierzał dotrzeć na powierzchnię planety, gdzie przebywał Tsoldrin Beychae. Zaplanowano, że pierwszy etap wewnątrzsystemowej podróży odbędzie się w szybkim trzyosobowym module, który miał przebywać w atmosferze pobliskiej gazowej planety giganta. „Ksenofob” czekałby w przestrzeni międzygwiezdnej, gotów udzielić pomocy.
— Naprawdę nie chcesz, by Skaffen-Amtiskaw poszedł z tobą?
— Naprawdę. Zachowaj sobie tego powietrznego dupka.
— Może chcesz jakiegoś innego dronę?
— Nie.
— Pocisk nożowy?
— Diziet, nie! Nie chcę ani tego Skaffen-Amtiskawa, ani niczego, co uważa, że potrafi samo myśleć.
— Słuchaj, zwracaj się do mnie tak, jakby mnie tu nie było — powiedział drona.
— To myślenie życzeniowe, drono.
— Lepsze niż żadne, więc i tak powyżej twojego poziomu — odparła maszyna.
Spojrzał na dronę.
— Czy na pewno fabryka nie ogłosiła, że wymienia bezpłatnie twoją serię?
— Ja osobiście nigdy nie mogłem zrozumieć, jakie zalety może mieć coś, co w osiemdziesięciu procentach składa się z wody — rzucił drona pogardliwie.
— Pamiętasz najważniejsze informacje, Zakalwe? — spytała Sma.
— Tak — odparł tonem pełnym znużenia.
Miał na sobie tylko majtki. Gdy schylił się, by zamocować karabin plazmowy w kapsule, mięśnie przesuwały się pod jego opaloną gładką skórą. Sma, z włosami w nieładzie, gdyż dopiero wstała z łóżka — na statku panował wczesny ranek — ubrana była w dżelabę.
— Wiesz, z kim masz się skontaktować? — pytała z niepokojem. — Kto ma władzę i po której ze stron…
— I co robić, gdy moje kredytowe udogodnienia zostaną nagle wstrzymane. Tak, wiem wszystko.
— Jeśli… kiedy go już wydobędziesz… udasz się do…
— Czarownego słonecznego układu Impren — wyrecytował znużony.
— Gdzie w rozmaitych ekologicznie zdrowych habitatach przestrzennych mieszkają zaprzyjaźnieni tubylcy. Którzy zachowują neutralność.
— Zakalwe. — Sma nagle ujęła w dłonie jego twarz i pocałowała go. — Mam nadzieję, że się uda.
— To dziwne, ale ja też.
Pocałował ją. Odsunęła się po chwili. Kręcił głową, mierząc wzrokiem jej ciało.
— Ach, pewnego dnia, Diziet…
Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się nieszczerze.
— Tylko wtedy, Cheradenine, gdy będę nieprzytomna lub martwa.
— A więc mogę mieć jakąś nadzieję?
Klepnęła go.
— W drogę, Zakalwe.
Wszedł do zbrojnego skafandra, który się za nim zamknął. Odrzucił hełm na plecy. Nagle spoważniał.
— Upewnijcie się, gdzie…
— Wiemy, gdzie ona jest — przerwała mu Sma.
Przez chwilę patrzył na podłogę hangaru; potem roześmiał się.
— Dobrze. — Klasnął rękawicami. — Wspaniale. Ruszam. Przy odrobinie szczęścia zobaczymy się później.