Выбрать главу

Wkroczył do kapsuły.

— Uważaj na siebie, Cheradenine — powiedziała Sma.

Skaffen-Amtiskaw dorzucił:

— Właśnie, uważaj na swój obrzydliwy podzielony tyłek, Zakalwe.

— Nie martw się o mnie — odparł i obojgu posłał pocałunek.

Z WPS do szybkiej pikiety, potem do małego modułu, potem do nisko lecącej kapsuły, potem do skafandra, który stał w zimnym pyle pustyni z człowiekiem zamkniętym wewnątrz.

Spojrzał przez otwarty wizjer, wytarł pot z czoła. Na płaskowyżu panował mrok. Kilka metrów dalej widział w świetle dwóch księżyców i zachodzącego słońca skalną krawędź pobielałą od szronu. Dalej ziała rozpadlina, gdzie leżało starożytne, na pół opuszczone miasto, w którym żył teraz Tsoldrin Beychae.

Chmury sunęły, powiewy wiatru niosły pustynny pył.

— I znowu się zaczyna — powiedział człowiek wewnątrz skafandra i spojrzał w jeszcze jedno obce niebo.

VIII

Stał na maleńkiej glinianej ostrodze i patrzył na korzenie ogromnego drzewa wymywane do czysta przez kipiącą burą ciecz. Deszcz kłębił się w powietrzu; szeroka, brązowa fala pędzącej wody rozbryzgiwała się, targała korzeniami drzewa. Widoczność zmalała do paruset metrów, deszcz dawno już przemoczył go do kości. Jego mundur, wcześniej szary, stał się ciemnobrązowy. Był to kiedyś piękny, doskonale dopasowany mundur, lecz deszcz i glina zmieniły go w nieforemny łachman.

Drzewo pochylało się, aż padło w brązowy strumień, opryskując mężczyznę mazią. Cofnął się i podniósł twarz ku matowoszaremu niebu, by deszcz obmył ją z błota. Wielkie drzewo przegrodziło grzmiący strumień brązowego szlamu i skierowało jego odgałęzienie przez glinianą ostrogę. Mężczyzna musiał się wycofać wzdłuż prymitywnej kamiennej ściany do wysokiego, popękanego i nierównego nadproża ze starego betonu, które ciągnęło się do małego, brzydkiego domu przykucniętego obok korony betonowego wzgórka. Żołnierz zatrzymał się, obserwując, jak długi brązowy siniak nabrzmiałej rzeki przepływa ponad glinianą ostrogą i wżera się w grunt. Potem ostroga się zawaliła, drzewo straciło miejsce zakotwiczenia, obróciło się i zostało poniesione na grzbiecie skotłowanych wód ku podmokłej dolinie i dalej ku niskim wzgórzom. Spojrzał na kruszejący brzeg po drugiej stronie rzeki, gdzie korzenie wielkiego drzewa wystawały z ziemi jak porwane kable, a potem odwrócił się i poszedł ciężko do małego domku.

Obszedł go bokiem. Rozległy, kwadratowy, betonowy postument o niemal półkilometrowym boku był nadal okrążony wodą; ze wszystkich stron lizały go brązowe fale. Za deszczową mgiełką rysowały się spiętrzone kadłuby starych metalowych konstrukcji, dawno już nie nadających się do naprawy; tkwiły na ospowatej, popękanej powierzchni niczym zapomniane bierki jakiejś gigantycznej gry. Domek — śmieszny na takiej połaci betonu — zestawiony z tym całym złomem wyglądał jeszcze bardziej groteskowo niż porzucone machiny.

Idąc, mężczyzna rozglądał się, ale nie dostrzegł tego, czego oczekiwał. Wszedł więc do domku.

Zabójczyni drgnęła, gdy pchnięciem otworzył drzwi. Krzesło, do której ją przywiązano — mały drewniany przedmiot — stało oparte niepewnie o wysoki stos szuflad i kiedy drgnęła, przewróciło się, zgrzytając nogami na kamiennej podłodze. Kobieta uderzyła głową o ziemię i krzyknęła.

Westchnął. Podszedł — buty skrzypiały przy każdym kroku — i podciągnął krzesło do pionu, kopnięciem odrzucając kawałek stłuczonego lustra. Zabójczyni zwisała bezwładnie, lecz wiedział, że udaje. Przesunął krzesło na środek pokoiku, uważnie obserwując kobietę; wcześniej, gdy ją wiązał, uderzyła go głową w twarz, omal nie łamiąc mu nosa.

Spojrzał na więzy krępujące jej ręce za oparciem krzesła — były postrzępione. Próbowała przeciąć sznury stłuczonym lusterkiem, które wzięła ze stosu szuflad.

Podszedł do małego łóżka wciętego w grubą ścianę domku i ciężko się na nie zwalił. Posłanie było brudne, lecz on — zbyt mokry i wyczerpany — nie zważał na to.

Słuchał deszczu bębniącego po dachu, słuchał wiatru gwiżdżącego przez drzwi i słuchał stałego plusku kropel przeciekających przez dziurawy dach na kamienną posadzkę. Nadsłuchiwał helikopterów — nie nadlatywały. Nie miał radia, nie miał pojęcia, czy tamci wiedzą, gdzie szukać. Będą szukali tak długo, jak pozwoli im pogoda, wypatrując jego samochodu sztabowego, a ten przepadł, zniesiony przez rzekę. Poszukiwania potrwają prawdopodobnie wiele dni.

Zamknął oczy i prawie natychmiast przysnął, ale świadomość porażki nie pozwalała mu uciec i dopadała go nawet tutaj, napełniała jego niemal śpiący mózg obrazami potopu i klęski, dręczyła, wybijała z drzemki na jawę w ból i depresję. Przecierał oczy, lecz pokrytymi szlamem dłońmi wtarł w nie drobiny ziemi i piasku. Usiłował oczyścić palec o brudne szmaty na łóżku i wprowadził do oczu trochę śliny, gdyż przypuszczał, że jeśli zacznie płakać, chyba nie potrafi przestać.

Popatrzył na kobietę. Udawała, że dochodzi do siebie. Żałował, że brakuje mu siły i chęci, by podejść i ją uderzyć; nie pozwalały mu na to zbytnie zmęczenie oraz świadomość, że w ten sposób odgrywałby się na niej za klęskę całej armii. Złojenie skóry jednej osobie — nie mówiąc już o bezbronnej zezowatej kobiecie — byłoby żałosną, nikczemną próbą rewanżu za tę gigantyczną porażkę i nawet gdyby przeżył to wszystko, zawsze by się wstydził swego postępku.

Jęknęła teatralnie. Cienka nić smarków oddzieliła się od jej nosa i spadła na ciężki płaszcz.

Z niesmakiem odwrócił wzrok.

Usłyszał, jak kobieta głośno pociąga nosem. Gdy znowu spojrzał, patrzyła na niego wrogo. Miała tylko lekkiego zeza, lecz ta niedoskonałość bardzo go irytowała. Gdyby tę kobietę wykąpać i przyzwoicie ubrać, wyglądałaby niemal ładnie. Teraz była okutana w wyplamioną zieloną jesionkę, pomazaną błotem. Twarz pozostawała prawie niewidoczna, częściowo zasłonięta kołnierzem, a częściowo długimi, brudnymi włosami, przylepionymi do płaszcza połyskującymi grudami błota.

Poruszała się dziwnie na krześle, jakby chciała podrapać plecy o oparcie. Może sprawdzała w ten sposób liny, a może po prostu gryzły ją pchły.

Nie przypuszczał, żeby wysłano ją, by go zabiła; najprawdopodobniej była żołnierzem służby pomocniczej, na co wskazywało jej ubranie.

Prawdopodobnie pozostawili ją podczas odwrotu i włóczyła się w okolicy, zbyt przestraszona, dumna lub głupia, by się poddać. Aż zobaczyła samochód sztabowy, uwięzły w dziurze wypłukanej przez ulewę. Usiłowała zabić pasażera — próba dzielna, lecz śmiechu warta. Czysty przypadek sprawił, że zabiła szofera jednym strzałem; drugi strzał musnął pasażerowi czoło, ogłuszając nieco, a kobieta odrzuciła pusty pistolet i skoczyła na samochód z nożem. Wóz pozbawiony szofera obsunął się po śliskim trawiastym zboczu do brązowego nurtu rzeki.

Taki akt głupoty. Czasami bohaterstwo wydawało mu się odrażające — było obelgą dla żołnierza, który w konkretnej sytuacji oceniał ryzyko i podejmował chłodne, przebiegłe decyzje, korzystając z doświadczenia i wyobraźni; uprawiał wojaczkę bez ostentacji — nie chciał zdobywać medali, lecz wygrywać wojny.

Wciąż oszołomiony muśnięciem kuli, wpadł we wnękę z tyłu samochodu, który zarzucał i kręcił się w wartkiej wezbranej rzece. W głowie ciągle dzwoniło mu od strzału. Kobieta prawie całkowicie przykryła go obszerną, grubą jesionką. Zablokowany w ten sposób, nie mógł się nawet zamachnąć i odrzucić atakującej. W czasie tych absurdalnych frustrujących minut szamotanina z napastniczką przypominała miniaturę zagmatwanej, bałaganiarskiej sytuacji, w jakiej znajdowała się armia na całej równinie; miał siłę, by ją ogłuszyć, lecz ograniczone pole walki i krępujący ciężar jesionki dławiły go i więziły, aż stało się za późno.