Samochód uderzył w betonową wysepkę i przechylił się, wyrzucając ich oboje na połupaną, szarą powierzchnię. Kobieta wrzasnęła. Uniosła nóż, który do tej pory tkwił w fałdach jesionki, lecz w końcu zaatakowany mężczyzna mógł zadać czysty cios wycelowany w jej brodę.
Opadła z głuchym odgłosem na beton. Obrócił się — samochód zgrzytając zjeżdżał z pochylni, złapany przez wzbierający brązowy przypływ; przechylony na bok, prawie natychmiast zatonął.
Mężczyzna miał ochotę kopnąć nieprzytomną kobietę. Zamiast tego kopnął nóż, posyłając go w wirującym ruchu do rzeki, w ślad za zatopionym samochodem sztabowym.
— Nie wygracie. — Splunęła. — Nie możecie z nami wygrać.
Gniewnie potrząsnęła krzesełkiem.
— Co takiego? — spytał wyrwany z półsnu.
— Zwyciężymy. — Zatrzęsła się wściekle. Nogi krzesła zastukały na kamiennej podłodze.
Dlaczego przywiązałem tę idiotkę akurat do krzesła? — pomyślał.
— Może masz rację — odpowiedział znużony. — Sprawa jest w tej chwili… umoczona. Czy to cię podnosi na duchu?
— Umrzesz. — Wpiła w niego wzrok.
— Nie ma nic pewniejszego pod słońcem — przyznał, gapiąc się na przeciekający sufit nad łóżkiem z łachmanów.
— Jesteśmy niezwyciężeni. Nigdy się nie poddamy.
— Przedtem okazało się, że dość łatwo was zwyciężyć. — Westchnął, wspomniawszy historię tego miejsca.
— Zostaliśmy zdradzeni! — krzyknęła. — Naszych armii nigdy nikt nie pokonał. Dostaliśmy…
— Cios nożem w plecy. Wiem.
— Tak! Ale nasz duch nie umrze nigdy. My…
— Ach, zamknij się! — Spuścił nogi z łóżka i spojrzał na kobietę. — Słyszałem wcześniej tę śpiewkę. „Ograbiono nas”. „Bracia zostawili nas na łasce losu”. „Media były przeciwko nam”. Gówno… — Przeczesał dłonią mokre włosy. — Tylko bardzo młodzi lub bardzo głupi sądzą, że wojny są prowadzone przez samych wojskowych. Gdy wiadomości mkną szybciej od konnego kuriera czy ptaka, cały… naród… czy co tam takiego jest… walczy. To jest właśnie twój duch; twa wola. Nie kwękanie. Jeśli przegrywasz, to przegrywasz. Tym razem też byście przegrali, gdyby nie ten cholerny deszcz. — Podniósł rękę, gdy kobieta nabierała oddechu. — I nie wierzę, że Bóg jest po waszej stronie.
— Heretyk!
— Dziękuję.
— Życzę ci, żeby twoje dzieci umarły! Powoli!
— Hm… Nie jestem pewien, czy to odpowiednie dla mnie przekleństwo, ale jeśli tak, raczej nic z tego nie wyjdzie. — Opadł z powrotem na łóżko, nagle poczuł strach i wstręt. Znowu się podniósł. — Cholera, naprawdę muszą się brać za was w młodym wieku. To straszne słowa w ustach każdego, nie mówiąc już o kobiecie.
— Nasze kobiety są bardziej męskie niż wasi mężczyźni — drwiła.
— A jednak się rozmnażacie. Przypuszczam, że wybór jest ograniczony.
— Niech twoje dzieci cierpią i umrą straszną śmiercią! — zapiszczała.
— Cóż, jeśli naprawdę tak czujesz — westchnął, kładąc się znowu — najgorsze, czego mogę ci życzyć, to tego, byś pozostała takim tępakiem, jakim jesteś.
— Barbarzyńca! Niewierny!
— Wkrótce zabraknie ci obelg. Radziłbym zachować kilka na później. Choć trzymanie sił w rezerwie nie było, ściśle mówiąc, waszą mocną stroną.
— Zmiażdżymy was!
— Tak, jestem zmiażdżony, jestem zmiażdżony. — Leniwie pomachał dłonią. — Teraz daj spokój.
Zawyła i zatrzęsła krzesełkiem.
Może powinienem być wdzięczny, myślał, że nie muszę teraz wypełniać obowiązków dowódcy w zmieniających się z minuty na minutę warunkach, z którymi ci głupcy nie mogli sobie poradzić i które wsysają jak bagno; zalew meldunków od jednostek unieruchomionych, zmytych z pozycji; dezerterujących, odciętych, wycofujących się ze strategicznych stanowisk, wrzeszczących o pomoc, o posiłki, o ciężarówki, czołgi, tratwy, żywność, radia… Po pewnym czasie nic już nie robił, tylko potwierdzał, odpowiadał, odrzucał, rozkazywał, by dano opór; nic, nic. Meldunki ciągle nadchodziły, tworząc jednobarwną papierową mozaikę z miliona fragmentów — obraz armii rozpadającej się, zmiękczonej deszczem zupełnie jak kartka papieru, nasiąkniętej wodą, łatwej do rozdarcia i powoli się rozpadającej.
Tego wszystkiego unikał, gdyż tu go wyrzuciło… a jednak w głębi duszy nie był wdzięczny, nie był zadowolony; był wściekły, że jest daleko, że zostawił wszystko w rękach innych, że nie jest w centrum, że nie wie, co się dzieje. Denerwował się jak matka, której młodego syna właśnie zmobilizowano na wojnę — płacze, krzyczy, bezsilna w obliczu pędzących donikąd wydarzeń. (Zauważył ze zdziwieniem, że cały ten proces wcale nie wymaga sił przeciwnika. Bitwa toczyła się między nim i dowodzoną przez niego armią z jednej strony a żywiołami z drugiej. Trzecia strona była zupełnie zbyteczna.)
Najpierw niezwykle ulewne deszcze, potem obsunięcie się ziemi, które odcięło go od reszty konwoju sztabowego, a potem ta ubłocona idiotka, jego niedoszła zabójczyni…
Znowu usiadł prosto, podparł głowę dłońmi.
Czy próbował robić zbyt wiele? W zeszłym tygodniu spał dziesięć godzin; czy to zamgliło mu umysł, upośledziło jego osąd? A może spał za wiele, może istotny był ten krótki dodatkowy okres czuwania?
— Życzę ci, żebyś umarł — kwaknęła kobieta.
Spojrzał na nią, zmarszczył brwi. Zastanawiał się, czemu przerwała mu myśli; chciał, by umilkła. Może powinien ją zakneblować.
— Spuściłaś z tonu — zauważył. — Minutę temu mówiłaś mi, że po prostu umrę.
Znowu opadł na łóżko.
— Sukinsyn! — wrzasnęła.
Pomyślał nagle, że sam jest takim samym więźniem jak ta dziewczyna. Pod jej nosem znowu zebrały się smarki. Odwrócił wzrok.
Splunęła. Uśmiechnąłby się, gdyby miał na to siłę. Okazywała pogardę śliną; cóż znaczyła ta kropelka w porównaniu z powodzią zatapiającą armię, którą zbierał i szkolił dwa lata?
I dlaczego przywiązał tę kobietę akurat do krzesła? Czyżby spiskował przeciw sobie, próbując zmniejszyć swe szansę? Krzesło; dziewczyna przywiązana do krzesła… mniej więcej w tym samym wieku, może trochę starsza… ale tak samo szczupła, w oszukańczej jesionce, która miała sprawiać wrażenie, że leży na osobie większej — daremnie jednak… Zbliżony wiek, podobna sylwetka…
Potrząsnął głową, odganiając myśli od tamtej bitwy, od tamtej klęski.
Zobaczyła, że patrzy na nią i potrząsa głową.
— Nie śmiej się ze mnie! — wrzasnęła wściekle, kiwając się w krześle w przód i wstecz.
— Zamknij się, zamknij — powiedział znużony. Wiedział, że nie brzmi to przekonująco, lecz nie potrafił nadać głosowi większego zdecydowania.
To dziwne, ale się zamknęła.
Deszcze i ona; niekiedy żałował, że nie wierzy w Los. Może czasami pomagała wiara w bogów. Czasami — na przykład teraz, gdy sprawy układały się niepomyślnie, na każdym zakręcie nóż otwierał dawne rany w jego ciele i coś bębniło go po już nabitych siniakach — pocieszająca byłaby myśl, że to wszystko z góry zaplanowano, wyznaczono, ustalono, a on tylko obracał stronice wielkiej i zapisanej księgi… Może nigdy nie miał szans napisać swej własnej historii (i tak jego własne imię, nawet ta próba samookreślenia, szydziło z niego).