Выбрать главу

Generał uśmiechnął się smętnie i spojrzał w ulewny deszcz.

Zawarto pokój; zdegradowano go i odebrano kilka medali. Wyjechał później tego roku, a Kultura wcale nie okazała niezadowolenia z tego, co zrobił.

Siedem

Miasto zbudowano w kanionie głębokim na dwa kilometry, szerokim na dziesięć. Kanion — poszarpana rozpadlina w skorupie planety — wił się osiemset kilometrów przez pustynię, ale położone w nim miasto zajmowało tylko trzydzieści.

Stał na brzegu urwiska i patrzył w przepaść na oszałamiającą plątaninę ulic, budynków publicznych, domów mieszkalnych, schodów, rowów odwadniających, linii kolejowych — wszystko szare, zamglone, niewyraźne w czerwonej poświacie zachodzącego słońca.

Jak wody cieknące powoli przez pękniętą tamę, kłęby chmur wpływały do kanionu, wciekały w występy i szczeliny zabudowy, odpływały jak znużone myśli.

W paru miejscach najwyżej położone budowle przekraczały krawędź rozpadliny, rozlewały się na pustyni, lecz pozostała część miasta, pozbawiona jakby energii, nie wyrosła aż tak wysoko. Kryła się przed wiatrami, schowana w głębi rozpadliska, gdzie naturalny mikroklimat kanionu wspierał jej umiarkowanie.

Miasto, popstrzone niewyraźnymi plamami światła, było dziwnie ciche, zamarłe. Mężczyzna nasłuchiwał, wreszcie z głębi mglistych przedmieść pochwycił dźwięk przypominający wycie zwierząt. Rozejrzał się po niebie i dostrzegł w dali punkciki ptaków krążących w cichym, zimnym, ciężkim powietrzu. To one wrzeszczały, sunąc nad tarasami, schodami ulic, serpentynami dróg.

Niżej widział ciche pociągi — cienkie linie światła powoli przemykające między tunelami. Akwedukty i kanały wypełnione wodą widoczne były jako czarne linie. Po drogach pełzły pojazdy; ich światła żarzyły się niczym iskierki, gdy samochody pierzchały, jakby obawiały się krążących w górze drapieżnych ptaków.

Jesienny wieczór; powietrze zimne i ostre. Zdjął uprzednio skafander i zostawił go w kapsule, która zagrzebała się w piaskowej jamie.

Miał teraz na sobie workowate ubranie, znów powszechnie tu noszone.

Poprzednim razem, gdy wykonywał w tym miejscu swe zadanie, obowiązywał ten sam fason. Czuł dziwną satysfakcję — na tak długo opuścił te rejony, że moda zdążyła zatoczyć krąg. Nie był przesądny, po prostu rozbawił go ten zbieg okoliczności.

Przykucnął i dotknął skalnej krawędzi. Podniósł garść kamyków i roślin; przesiewał je przez palce. Westchnął, wstał, włożył rękawiczki i kapelusz.

Miasto nazywało się Solotol. Mieszkał w nim Tsoldrin Beychae.

Przybysz otrzepał pył z płaszcza — płaszcza starego, mającego pamiątkową wartość, pochodzącego z dalekiej krainy — nasadził na nos bardzo ciemne okulary, wziął niewielką walizeczkę i ruszył w dół, do miasta.

— Dobry wieczór. Czym mogę panu służyć?

— Poproszę o dwa górne piętra.

Recepcjonista patrzył skonfundowany. Pochylił się do przodu.

— Słucham, proszę pana?

— Dwa górne piętra hotelu. Chciałbym je zająć. — Uśmiechnął się. — Niestety, nie dokonałem wcześniejszej rezerwacji.

— Aaa… — Zaniepokojony recepcjonista przeglądał się w ciemnych okularach przybysza. — Dwa…?

— Nie chodzi o pokój ani o apartament, ani o piętro, ale o dwa piętra. I to dwa górne piętra. Jeśli w którymś z pokojów są tam już jacyś goście, proszę ich uprzejmie zachęcić do przeprowadzki na inne piętro. Zapłacę ich rachunki, aż do chwili obecnej.

— Rozumiem — odparł recepcjonista. Nie wiedział, czy ma to wszystko potraktować poważnie. — A… jak długo zamierza pan zostać?

— Bez określania terminu. Zapłacę za miesiąc naprzód. Moi prawnicy przetelegrafują pieniądze jutro przed południem. — Otworzył teczkę, wyjął plik banknotów i położył na kontuarze. — Jeśli pan sobie życzy, za jedną noc zapłacę gotówką.

— Rozumiem. — Urzędnik wpatrywał się w pieniądze. — Proszę wypełnić formularz.

— Dziękuję. Ponadto chciałbym mieć windę do własnej dyspozycji i dostęp na dach. Myślę, że najlepszym rozwiązaniem będzie klucz uniwersalny.

— Tak, oczywiście. Rozumiem. Proszę mi na chwileczkę wybaczyć. — Recepcjonista poszedł po szefa.

Gość uzyskał znaczną zniżkę za te dwa piętra, potem uzgodnił stawkę za korzystanie z windy i dachu. Łącznie dawało to pierwotną sumę, ale po prostu lubił się targować.

— Nazwisko szanownego pana?

— Staberinde — odparł.

Na ostatnim piętrze wybrał sobie narożny apartament, z widokiem na przepastny kanion. Otworzył wszystkie kredensy, szafy, drzwi, poruszał żaluzjami i markizami nad balkonem. Sprawdził łazienkę. Z kranów leciała gorąca woda. Z łazienki wyniósł kilka małych krzeseł, z salonu jeszcze cztery i zaniósł je do sąsiedniego apartamentu. Zapalił wszystkie światła, wszędzie zajrzał.

Oglądał wzory na tapicerce, zasłonach, kotarach, dywanach, freskach. Starannie przyjrzał się meblom. Zadzwonił po jedzenie. Dostarczono je na małym stoliku na kółkach. Pchając stolik przed sobą, pojadał i zwiedzał spokojne pokoje hotelu. Od czasu do czasu zerkał na mały czujnik, który miał wytropić w pomieszczeniach wszelkie urządzenia nadzorujące. Nic takiego nie odkrył.

Przystanął, spojrzał przez okno. Bezwiednie rozcierał sobie nie istniejące już wypukłe znamię nad sercem.

— Zakalwe? — usłyszał słaby głos z piersi. Spojrzał w dół, z kieszeni koszuli wyjął maleńki paciorek. Umieścił go w uchu, zdjął ciemne okulary i włożył je do kieszeni.

— Cześć.

— To ja, Diziet Sma. U ciebie wszystko w porządku?

— Tak. Znalazłem mieszkanie.

— Świetnie. Słuchaj, wyszperaliśmy coś. Nadaje się idealnie!

— Co mianowicie? — Uśmiechnął się, słysząc podniecenie w głosie Smy. Nacisnąwszy guzik, zasunął zasłony.

— Trzy tysiące lat temu żył tu sławny poeta. Wiersze pisywał na woskowych tabliczkach oprawionych w drewniane ramki. Napisał zestaw stu krótkich poematów i zawsze twierdził, że są najlepsze w jego twórczości. Nie udało mu się jednak opublikować tych utworów, postanowił więc zostać rzeźbiarzem. Stopił dziewięćdziesiąt osiem tabliczek, zostawiając pierwszą i setną. Wyrzeźbił z wosku model, zrobił z piasku formę, potem odlew z brązu. Ta rzeźba istnieje do dziś.

— Smo, do czego zmierzasz? — Nacisnął inny guzik, rozchyliły się zasłony. Podobał mu się wydawany przez nie szum.

— Słuchaj! Gdy odkryliśmy Voerenhutz, przeprowadziliśmy wstępne całkowite skanowanie wszystkich planet. Pobraliśmy oczywiście hologram brązowej statuy. Wykryliśmy ślady piasku z pierwotnego odlewu oraz wosk w szczelinach figury.

— I nie był to właściwy wosk.

— Nie pasował do dwóch istniejących tabliczek. WJK całkowicie zakończyła skanowanie, po czym przeprowadziła śledztwo. Poeta, który wykonał rzeźbę, wstąpił do zakonu, a potem został opatem klasztoru. W tym czasie dodano do budynku jedno skrzydło, w którym, zgodnie z legendą, poeta rozpamiętywał dziewięćdziesiąt osiem zniszczonych wierszy. W komnatach znajduje się podwójna ściana — oznajmiła triumfalnie Sma. — Zgadnij, co tam jest.

— Zamurowani nieposłuszni mnisi?

— Wiersze! Tabliczki! — krzyknęła Sma. — W każdym razie większość z nich — dodała spokojniej. — Klasztor opuszczono kilkaset lat temu. Najprawdopodobniej kiedyś jakiś pasterz podpalił mury i kilka tabliczek się stopiło, ale reszta pozostała.

— Czy to wartościowe rzeczy?

— Należą do największych zaginionych skarbów literatury na tej planecie. Uniwersytet w Jarnsaromol, gdzie przebywa ten twój Beychae, przechowuje większość pergaminowych rękopisów poety, dwie tabliczki oraz słynną brązową rzeźbę. Daliby wszystko za pozostałe poematy. Rozumiesz, to doskonale się nadaje.