— Wiem o tym. Czy to pana zadowala, panie Kiaplor?
— Mmm… tak. Telegram stawia sprawę jasno. Ale to bezprecedensowe pełnomocnictwa, zważywszy na rozmiar rachunku. Z drugiej strony, jeśli się zastanowić, Fundacja Vanguard nigdy nie postępowała konwencjonalnie.
— Znakomicie. Najpierw prosiłbym o natychmiastowe przelanie na rachunek hotelu Excelsior kwoty wystarczającej na pokrycie miesięcznego wynajmu dwóch pięter. Potem chciałbym kupić kilka rzeczy.
— Ach, tak. Mianowicie?
Wytarł usta serwetką.
— Na początku ulicę.
— Ulicę?
— Tak. Nic ostentacyjnego, nie musi być długa, ale chcę mieć całą ulicę gdzieś blisko centrum. Mógłby pan szybko poszukać czegoś odpowiedniego?
— Tak… tak, z pewnością możemy zacząć…
— Dobrze. Zadzwonię do pańskiego biura za dwie godziny. Chciałbym mieć wówczas wszelkie dane do podjęcia decyzji.
— Dwie…? Hm… no…
— Tempo jest tu istotne, panie Kiaplor. Proszę zlecić zadanie swym najlepszym ludziom.
— Tak. Bardzo dobrze.
— Znakomicie. Do zobaczenia za dwie godziny.
— Do widzenia.
Znów włączył dźwięk.
„Od setek lat niewiele tu budowano. Solotol to pomnik, instytucja, muzeum. Fabryki zniknęły, mieszkańców nie ma. Przez kilka miesięcy w roku niektóre dzielnice nieco się ożywiają dzięki trzem uniwersytetom, lecz ludzie uważają, że panuje tu atmosfera zastoju. Niektórzy jednak lubią życie w epoce tradycyjnej. W Solotol nie ma niebnego oświetlenia, pociągi poruszają się po żelaznych szynach, a pojazdy naziemne — po ziemi, gdyż zakazane jest latanie w obrębie zabudowań i ponad nimi. To smutne, wiekowe miasto. Znaczne jego połacie są albo w ogóle nie zamieszkane, albo zamieszkane tylko przez część roku.
Formalnie Solotol jest nadal stolicą, lecz nie reprezentuje kultury, do której należy. To teren wystawowy i wielu przyjeżdża tu na zwiedzanie, lecz tylko nieliczni zostają”.
Pokręcił głową, nałożył ciemne okulary i wyłączył ekran.
Poczekał na korzystny wiatr i wystrzelił wielkie kule z banknotów ze starego, ustawionego wysoko na dachu moździerza do fajerwerków.
Papierowe zwitki opadały na ziemię jak płatki mokrego śniegu. Ulicę udekorował flagami, proporcami i balonami, ustawił stoły, krzesła i bufety, oferujące darmowe drinki. Grała muzyka, nad chodnikami porozstawiano markizy, nad bufetami i podium dla orkiestry rozwinięto namioty, choć nie były potrzebne w ten jasny, ciepły jak na tę porę roku dzień. Uśmiechnięty obserwował ludzi przez okno z samego szczytu najwyższego przy tej ulicy budynku.
Poza sezonem tak niewiele działo się w mieście, że uliczna impreza natychmiast przyciągnęła tłumy. Wynajął ludzi do podawania narkotyków, jedzenia i drinków. Wstępu nie miały samochody i smutasy. Ludziom o ponurych minach dawano zabawne maski. Musieli je nosić, aż ich twarze ożywiały się nieco. Wychylił się przez okno i głęboko odetchnął; płuca napełniły mu się odurzającymi dymami z obleganego bufetu na ulicy. Obłok narkotycznych oparów dotarł wysoko, aż tutaj.
Mężczyzna uśmiechnął się pokrzepiony. Wszystko szło doskonale.
Ludzie spacerowali i rozmawiali, roześmiani przekazywali sobie dymiące misy. Słuchali orkiestry, obserwowali tańczących. Krzyczeli „Hura!” za każdym razem, gdy strzelał moździerz; bawiły ich dowcipy polityczne wypisane na ulotkach wręczanych wraz z misami narkotyków, jedzeniem i maskami. Bawiły ich wielkie barwne transparenty wiszące na fasadach obskurnych budynków i w poprzek ulic. Napisy były zabawne lub absurdalne: EKSPERCI? CÓŻ ONI WIEDZĄ? PACYFIŚCI POD ŚCIANĘ! KANONY PRAWA DO KANIONU!
Organizowano gry, konkursy zręcznościowe, rozdawano kwiaty i komiczne kapelusze. Powodzeniem cieszył się stragan uprzejmości, gdzie po uiszczeniu drobnej opłaty każdy mógł usłyszeć, jak jest miły, życzliwy, dobry, skromny, łagodny, umiarkowany, szczery, poważany, przystojny i wesoły.
Zsunął ciemne okulary do tyłu, aż na koński ogon. Spoglądał na dół. Tam, na ulicy, czułby do tego wszystkiego dystans, natomiast z wysokiego piętra widział tych ludzi jako tłum o różnych twarzach — oddaleni, tworzyli jedność, lecz byli na tyle blisko, że ich indywidualne cechy wprowadzały harmonijne urozmaicenie. Bawili się, chichotali, narkotyzowali, wygłupiali, poddawali muzyce, lekko otumanieni nastrojem festynu.
Jego uwagę zwróciły dwie osoby.
Mężczyzna i kobieta spacerowali powoli, rozglądali się wokół. On był wysoki, o krótkich, ciemnych kręconych włosach utrzymanych w artystycznym nieładzie, ubrany elegancko, w jednej ręce trzymał ciemny beret, w drugiej maskę.
Kobieta, szczuplejsza od niego, dorównywała mu wzrostem. Ubrana podobnie do swego towarzysza w niewymuszony ciemnoszary strój z mandalą białej kryzy pod szyją. Czarne, dość proste włosy sięgały jej do ramion. Przechadzała się tak, jakby obserwowało ją wiele par zachwyconych oczu.
Szli obok siebie, ale się nie dotykali; od czasu do czasu któreś się odzywało, lekko skłaniając głowę ku partnerowi i patrząc na stronę, może po to, by spojrzeć na coś, o czym właśnie mówili.
Miał wrażenie, że widział ich zdjęcia na jakimś briefingu na WPS.
Pochylił nieco głowę, by terminal w kolczyku miał dobre ujęcie tamtej pary, i maleńkiemu urządzeniu kazał zrobić nagranie.
Po kilku chwilach kobieta i jej towarzysz zniknęli pod transparentami na końcu ulicy — przespacerowali się wśród rozweselonego tłumu, ale w żadnej zabawie nie wzięli udziału.
Festyn toczył się nadal. Przeszedł krótki deszcz i ludzie skryli się pod markizami, namiotami i w małych domkach; cały czas przybywały nowe osoby, dzieci biegały z barwnymi papierowymi wstęgami, owijały je wokół słupów, ludzi, straganów i stołów; tu i tam pojawiały się kłęby kolorowego pachnącego dymu, a ludzie dusząc się i śmiejąc, rozbiegali się, popychali nawzajem i żartobliwie wygrażali łobuziakom, którzy ciskali dymne bomby.
Stracił zainteresowanie i odszedł od okna. Przysiadł na chwilę na starej zakurzonej skrzyni, w zamyśleniu pocierał dłonią policzek; ledwo podniósł oczy na chmarę balonów ocierających się o okno. Włożył ciemne okulary — obserwowane z wnętrza pokoju balony wyglądały jednakowo.
Zszedł wąskimi schodami, jego buty stukały na starych drewnianych stopniach. Zdjął z poręczy stary płaszcz od deszczu i tylnymi drzwiami wyszedł na boczną ulicę.
Podjechało auto; usiadł z tyłu. Sunęli wśród starych budynków, do końca ulicy, potem skręcili na stromą drogę przecinającą pod kątem prostym ulicę, na której trwał festyn. Minęli ciemny długi samochód — w środku siedziała para z festynu.
Obejrzał się. Ciemne auto ruszyło za nimi.
Powiedział kierowcy, by przyśpieszył; goniące ich auto również jechało szybciej. Schwycił się mocno i obserwował miasto. Śmigali przez starą dzielnicę rządową. Potężne szare budowle ozdobiono rzeźbionymi w murze fontannami i kanałami; woda ściekała po fasadach skomplikowanymi pionowymi strugami jak teatralna kurtyna. Gdzieniegdzie wyrastało trochę zielska. Nie mógł sobie przypomnieć, czy pozwalają tym wodnym ścianom zamarzać czy też wyłączają je lub dodają jakiegoś przeciwzamarzacza. Przy wielu budynkach stały rusztowania, robotnicy czyścili zniszczone kamienie; odwracali głowy, by popatrzyć na dwa duże samochody gnające po ulicach.
Mocniej uchwycił się rączki z tyłu samochodu; zaczął przebierać w ogromnym zbiorze kluczy.
Zatrzymali się w starej wąskiej uliczce, w pobliżu wielkiej rzeki. Wyszedł błyskawicznie z samochodu i pośpieszył ku małemu wejściu do wysokiego budynku. Wszedł, zamknął drzwi, lecz nie na klucz. Śledzące ich auto właśnie wjechało w uliczkę. Zszedł po schodkach, pootwierał kilka zardzewiałych bram. Gdy dotarł na sam dół budynku, zobaczył na peronie czekający wagonik kolejki linowej. Otworzył drzwi, wsiadł, popchnął dźwignię.