Nastąpiło szarpnięcie, po czym kolejka dość gładko ruszyła w górę.
Widział przez tylne okno, że młody mężczyzna, a potem kobieta weszli na peron. Uśmiechnął się; patrzyli na znikający w tunelu wagonik.
Gładką pochylnią wyjechał na powierzchnię.
W miejscu gdzie wagonik jadący do góry mija się ze zjeżdżającym, wyszedł na zewnętrzną platformę i przesiadł się do drugiego wagonika kolejki, która pomknęła napędzana dodatkowym ciężarem wody zgromadzonej w swych zbiornikach, pobranej ze strumienia przy górnej stacji. Trochę odczekał, przejechał ćwierć drogi z powrotem na dół, potem wyskoczył na schody przy torach. Wspiął się po długiej metalowej drabinie do sąsiedniego budynku.
Na górze, nieco spocony, zdjął stary płaszcz, przewiesił go przez ramię i poszedł do hotelu.
Pokój biały, nowocześnie urządzony, miał duże okna. Meble zespolone były z wyłożonymi plastikiem ścianami, światło padało z wypukłości na jednospadowym dachu. Młody mężczyzna obserwował pierwszy tej zimy śnieg, lecący miękko na szare miasto. Szybko zapadał zmierzch.
Na białej kanapie, twarzą do dołu, leżała kobieta; łokcie miała szeroko rozsunięte, dłonie złożone pod obróconym na bok policzkiem, oczy zamknięte. Jej blade naoliwione ciało z pozorną brutalnością ugniatał silny masażysta o pooranej szramami twarzy i siwych włosach.
Mężczyzna przy oknie obserwował śnieżycę na dwa sposoby. Po pierwsze, patrzył na całość, oczyma utkwionymi w jeden nieruchomy punkt — wir, kurzawa poruszana lekkim wiatrem. Śledził również indywidualne płatki; wysoko, w mglistej galaktyce, szarej na szarym tle, wybierał wzrokiem pojedynczą śnieżynkę i wędrował za nią przez spokojnie spadające kłębowisko.
Osiadały na czarnym parapecie na zewnątrz, gromadziły się, niezauważalnie tworzyły miękki biały zwał; inne uderzały w szybę, przywierały na chwilę, potem zdmuchnięte wiatrem spadały w dół.
Kobieta, lekko uśmiechnięta, leżała jakby uśpiona; rysy jej twarzy zmieniały się pod wpływem sił, jakie na jej plecy, ramiona i boki wywierały ręce siwego masażysty. Pokryta oliwą skóra przemieszczała się tam i z powrotem, silne palce sunęły po niej bez tarcia, nie tworzyły fałdek ani zmarszczek, działały jak łagodne morze na podwodną trawę.
Pośladki kobiety przykrywał czarny ręcznik, rozsypane luźno włosy zasłaniały częściowo twarz; owale jasnych piersi rozpłaszczyły się pod zadbanym ciałem.
— Co więc trzeba zrobić?
— Musimy więcej wiedzieć.
— To stara prawda. Wróćmy do naszej konkretnej sprawy.
— Możemy kazać go deportować.
— Za co?
— Nie musimy podawać powodu, choć łatwo coś wymyślimy.
— To może wywołać wojnę, nim będziemy do niej gotowi.
— Cisza, nie powinniśmy teraz mówić o tej „wojnie”. Oficjalnie mamy świetne stosunki ze wszystkimi członkami naszej Federacji. Nie ma powodu do obaw. Całkowicie panujemy nad sytuacją.
— Stwierdził rzecznik prasowy. Uważasz, że powinniśmy się go pozbyć?
— Byłoby to chyba najmądrzejsze rozwiązanie. Lepiej niech nam nie przeszkadza. Mam wrażenie, że wyznaczono mu tu jakieś zadanie. Ma pełny dostęp do forsy Fundacji Vanguard. Ta tajemnicza i uparta organizacja przez trzydzieści lat utrudniała nam każdy krok. Tożsamość i miejsce pobytu jej właścicieli i zarządu to jeden z największych sekretów skupiska. Mają nieograniczone zasoby. I teraz nagle pojawia się ten facet, wydaje pieniądze z plebejską ekstrawagancją i zachowuje się ostentacyjnie, choć kokietująco skrycie… akurat wtedy, gdy może to się okazać wyjątkowo niewygodne.
— Może Fundacja Vanguard to on?
— Nonsens. Jeśli to w ogóle ktoś ważny, to raczej wścibski obcy lub poczciwy mechanizm napędzany sumieniem jakiegoś zmarłego potentata albo kopią ludzkiej osobowości. Albo to znarowiona maszyna, przypadkowo obdarzona świadomością, pozbawiona teraz nadzoru. Wszelkie inne możliwości zostały przez te lata wykluczone. Ten Staberinde to kukiełka. Wydaje pieniądze jak rozkapryszone dziecko, które boi się, że podobna hojność długo nie potrwa. Zachowuje się jak wieśniak, który wygrał na loterii. Zbuntowany. Ale, powtarzam, jest tu nie bez przyczyny.
— Jeśli go zabijemy i okaże się, że to ktoś ważny, możemy w ten sposób wywołać wojnę, a na to jeszcze za wcześnie.
— Możliwe, ale uważam, że musimy zrobić coś nieoczekiwanego, przynajmniej po to, by dowieść, że jesteśmy ludźmi, by wykorzystać naszą naturalną przewagę nad maszynami.
— Zgoda, ale czy on nie mógłby być dla nas użyteczny?
— Owszem.
Mężczyzna przy oknie uśmiechnął się do swego odbicia w szybie, na parapecie wystukiwał delikatny rytm.
Kobieta cały czas miała zamknięte oczy, jej ciało poruszało się pod wpływem regularnych uderzeń rąk masażysty.
— Zaraz, zaraz, były jakieś powiązania między Beychaem a Fundacją Vanguard. Jeśli to tak właśnie się sprawy mają…
— Jeśli to tak… wówczas może uda nam się pozyskać Beychaego, wykorzystując tego Staberinde.
Mężczyzna przyłożył palec do okna i przejechał dróżką, którą na zewnątrz szyby wędrowała opadająca śnieżynka. Zezował przy tym.
— Możemy…
— Co?
— Zastosować system Dehewwoffa.
— Kogo? Wyjaśnij.
— System Dehewwoffa karania chorobą. Stopniowana kara główna. Im cięższe przestępstwo, tym poważniejsza choroba, jaką zaraża się sprawcę. Za drobne przewinienia — gorączka, utrata energii życiowej i wydatki na leczenie. Za większy występek — atak dolegliwości trwający miesiące, ból i długa rekonwalescencja, wysokie rachunki i ani krzty współczucia, czasami pozostają znamiona. Za naprawdę okropne zbrodnie — zainfekowanie chorobą nieuleczalną, śmierć prawie pewna, choć możliwa jest boska interwencja i cudowne wyzdrowienie. Oczywiście, im z niższej klasy ktoś pochodzi, tym dotkliwsza kara, zważywszy na silniejszą budowę pracowników fizycznych. Kombinacje dolegliwości i odradzające się szczepy bakteryjne pozwalają na stosowanie wymyślnych wariantów.
— Wróćmy do naszego problemu.
— I nie podobają mi się te jego ciemne okulary.
— Powtarzam, wracajmy do problemu.
— …musimy więcej wiedzieć.
— Wszyscy tak mówią.
— Sądzę, że powinniśmy z nim porozmawiać.
— Tak. Potem go zabijemy.
— Powoli. Pomówimy z nim. Znajdziemy go i zapytamy, czego tu chce i kim jest. Zachowamy się spokojnie i rozważnie, nie zabijemy go, jeśli nie będzie to konieczne.
— O mało z nim nie porozmawialiśmy.
— Bez obrazy. To było niedorzeczne. Nie jesteśmy tu po to, by gonić samochody i biegać za głupimi pustelnikami. Zaplanujemy, pomyślimy. Wyślemy liścik do tego dżentelmena do hotelu…
— Do Excelsiora. Można by oczekiwać, że takie szacowne miejsce nie da się zbyt łatwo zwieść pieniędzmi.
— To prawda. A potem pójdziemy do niego lub skłonimy go, by przyszedł do nas.
— Z pewnością nie powinniśmy do niego iść. A z kolei on może odmówić przyjścia do nas. Szkoda, że… Z powodu nieprzewidzianych… Wcześniejsze zobowiązania uniemożliwiają mi… Chyba nie byłoby to zbyt mądre akurat teraz, może później… Wyobrażasz sobie, jak byłoby to poniżające?
— Ach, dobrze już. Zabijemy go.
— Dobrze, w każdym razie spróbujemy go zabić. Jeśli przeżyje, pogadamy z nim. Jeśli przeżyje, sam zechce z nami pogadać. Rozsądny plan. Musi się zgodzić. Nie mamy wyboru, to czysta formalność.