Kobieta zamilkła. Siwowłosy mężczyzna podnosił i opuszczał jej pośladki swymi wielkimi dłońmi; na jego twarzy, między szramami, pojawiły się strugi potu o dziwnych kształtach; dłonie krążyły i przesuwały się po pośladkach kobiety, a ona przygryzła dolną wargę lekko, tak jak lekko poruszała ciałem w słodkim udawaniu, w płaskich uderzeniach o białą powierzchnię.
Śnieg padał.
VII
— Wiesz — mówił do kamienia — mam okropnie przykre wrażenie, że umieram… ale z drugiej strony, jeśli się nad tym zastanowić, wszystkie moje uczucia w tej chwili są dość przykre. Co o tym sądzisz?
Nie doczekał się odpowiedzi.
Uznał wcześniej, że kamień jest ośrodkiem wszechświata, że może to udowodnić, ale kamień nie chciał zaakceptować swego tak ważnego miejsca w ogólnym porządku rzeczy, więc on tymczasem mówił do siebie. Mógł też zwracać się do ptaków lub owadów.
Znowu wszystko zapulsowało. Fale, chmary ptaków — padlinożerców — namierzały go, otaczały coraz ciaśniej, coraz bliżej, więziły mu umysł i usuwały po kawałku, jakby karabin maszynowy odstrzeliwał kawałki zgniłego owocu.
Spróbował odpełznąć niepostrzeżenie; wiedział, co zdarzy się za chwilę: jego życie zamigocze mu przed oczyma. Co za przerażająca myśl.
Na szczęście powróciły do niego tylko strzępy, jakby obrazy odzwierciedlały jego zrujnowane ciało, i wspomniał na przykład, jak siedzi w barze na jakiejś małej planecie; ma ciemne okulary, które współgrają dziwnie z zaciemnionymi oknami; wspomniał miejsce, gdzie wiatry były tak przykre, że ich siłę mierzono liczbą wywracanych co noc ciężarówek; wspomniał bitwę czołgów na wielkich polach porośniętych jednym gatunkiem roślin, polach jak morza trawy, wspomniał szaleństwo, desperację, dowódców stojących na czołgach i pełzające powoli połacie płonących łanów, gorejące całą noc, rozszerzającą się ciemność, otoczoną ogniem… wojna wybuchła z powodu tych uprawnych obszarów i one były główną zdobyczą, ale w walkach zostały zniszczone; pamiętał wijące się, bezgłośne zwoje węża do hydrantu, igrające pod wodą zalaną światłem reflektorów; wspomniał bezkresną biel i ruchy tektoniczne zderzających się, trących o siebie wielkich lodowych płyt — gorzki koniec stuletniego uśpienia.
Oraz ogród. Wspomniał ogród. I krzesło.
— Wrzeszcz! — wrzasnął i zaczął uderzać rękoma, starając się nabrać pędu, by wylecieć w górę, w powietrze i oddalić się od… od… nie wiedział od czego. Nie przesuwał się jednak; jego ramiona, bijąc, odskrobały trochę kulek guana, lecz cierpliwe ptaki zacieśniały pierścień — czekały na jego śmierć, nie zwiedzione obserwowały ten pokaz niestosownie ptasiego zachowania.
— Och, dobrze — wymamrotał i opadł na plecy. Trzymał się za pierś i patrzył w kojące niebieskie niebo. A cóż przerażającego może być w jakimś tam krześle? Znowu zaczął pełznąć.
Przeciągnął się wokół kałuży, wydrapując ścieżkę przez ciemne kulki ptasich odchodów, a potem w pewnym miejscu skręcił ostro ku wodom jeziora. Oddalił się tylko trochę, zatrzymał, zawrócił i znów poszedł wzdłuż kałuży, drapaniem odgarniając kulki guana, przepraszając małe owady, które niepokoił. Gdy dotarł do miejsca, gdzie był już wcześniej, zatrzymał się i ocenił sytuację.
Ciepły wietrzyk przyniósł znad jeziora woń siarki.
…I znowu znalazł się w ogrodzie, wspominał zapach kwiatów.
Był sobie kiedyś wielki dom. Stał w połowie drogi między morzem a górami, w posiadłości otoczonej z trzech stron szeroką rzeką. Były tu stare lasy i dobrze zagospodarowane pastwiska; wśród wzgórz pełnych płochliwych, dzikich zwierząt wiły się ścieżki i strumienie poprzecinane mostkami; stały tam altanki, pergole, ukryte w rowach płoty, sielskie domki, gdzieniegdzie srebrzyły się ozdobne jeziorka.
Przez lata, przez pokolenia, w wielkim domu urodziło się i wychowało wiele dzieci; bawiły się we wspaniałych ogrodach. Nas interesuje czworo z nich; ich historia stała się ważna dla ludzi, którzy nigdy nie widzieli tego domu ani nie słyszeli nazwiska mieszkającej tam rodziny.
Dwoje z tych dzieci to siostry o imionach Darckense i Livueta; jeden z chłopców to ich starszy brat zwany Cheradenine; wszyscy nosili rodzinne nazwisko Zakalwe. Czwarte dziecko nie było z nimi spokrewnione, lecz pochodziło z rodziny od dawna sprzymierzonej z ich rodziną; zwali go Elethiomel.
Starszy chłopiec, Cheradenine, pamiętał tamtą krzątaninę, kiedy zapłakana matka Elethiomela przybyła do wielkiego domu, gruba od dzieciaka, otoczona zabieganą służbą, postawnymi strażnikami i łkającymi pokojówkami. Przez kilka dni cały dom zajęty był kobietą z dzieckiem w łonie. Jego siostry bawiły się beztrosko, korzystając ze zmniejszonej czujności niań i strażników, a Cheradenine już nie lubił nie narodzonego niemowlaka.
Oddział królewskiej konnicy przybył do domu tydzień później i chłopiec zapamiętał, jak ojciec stoi na szerokich, prowadzących na dziedziniec stopniach i mówi coś spokojnym tonem. Pamiętał, jak ludzie ojca biegną i zajmują pozycje przy oknach. Pobiegł szukać matki. Biegł korytarzami z wysuniętą przed siebie ręką, jakby trzymał cugle. Drugą dłonią klepał się po biodrze, wydając klaskający odgłos, „raz, dwa, trzy!”, „raz, dwa, trzy!” Udawał kawalerzystę. Znalazł matkę z kobietą, która miała dziecko w środku; kobieta płakała, a jego wygoniono.
Chłopiec urodził się tamtej nocy, przy wtórze wrzasków.
Cheradenine zauważył, że po tym wydarzeniu atmosfera w domu bardzo się zmieniła: naraz wszyscy się trochę uspokoili, choć stali się jeszcze bardziej zajęci niż przedtem.
Przez kilka lat mógł dręczyć młodszego chłopca, ale potem Elethiomel, który rósł szybciej od niego, zaczął mu oddawać i między obu chłopcami ukształtowało się niełatwe przymierze. Uczyli ich prywatni nauczyciele; Cheradenine stopniowo zdał sobie sprawę, że ich ulubieńcem był Elethiomel, chwytający wszystko szybciej od niego, zawsze chwalony za swe zdolności, tak wcześnie rozwinięte, zawsze zwany uczniem bystrym, inteligentnym i zaawansowanym. Cheradenine usiłował mu dorównać i zyskał trochę uznania za to, że się nie poddaje, lecz wydawało się, iż nikt naprawdę tego nie docenia. Instruktorzy sztuk wojennych mieli na temat swych podopiecznych zdania bardziej podzielone: Cheradenine był lepszy w zapasach i w walce na ciosy; Elethiomel lepiej władał pistoletem i białą bronią (pod właściwym nadzorem; chłopcy czasami się zapominali), choć niewykluczone, że Cheradenine dorównywał mu w operowaniu nożem.
Siostry kochały obu chłopców, nie wyróżniając żadnego z nich.
Wszyscy wspólnie bawili się podczas długich letnich sezonów i krótkich chłodnych zim. Wyłączywszy pierwszy rok po urodzinach Elethiomela, wiosnę i jesień spędzali w wielkim mieście, gdzie rodzice Darckense, Livuety i Cheradenine’a utrzymywali wysoki, miejski dom. Dzieci nie lubiły tamtego miejsca: ogród był mały, a parki zatłoczone. Gdy przebywali w mieście, matka Elethiomela zawsze cichła, płakała częściej, a co kilka dni oddalała się, podekscytowana. Powracała we łzach.
Byli kiedyś w mieście, jesienią. Dzieci trzymały się z dala od zdenerwowanych dorosłych, gdy do domu zawitał posłaniec.
Słysząc wrzaski, porzuciły swą wojnę na niby i wybiegły z dziecinnego pokoju na podest schodów. Zerkały przez balustradę na dół, na wielki hali, gdzie stał posłaniec. Głowę miał spuszczoną, a matka Elethiomela wrzeszczała i zawodziła. Rodzice Cheradenine’a, Livuety i Darckense podtrzymywali ją i przemawiali uspokajająco. W końcu ich ojciec gestem odprawił posłańca, a rozhisteryzowana kobieta opadła cicho na podłogę, ze zmiętą kartką w ręce.