Wtedy ojciec spojrzał na górę i zobaczył dzieci, lecz patrzył na Elethiomela, nie na Cheradenine’a. Wkrótce posłano ich wszystkich do łóżek.
Po kilku dniach wrócili do domu na wsi; matka Elethiomela płakała cały czas i nigdy nie schodziła na posiłki.
— Twój ojciec był mordercą. Uśmiercili go, ponieważ zabił mnóstwo ludzi.
Cheradenine siedział z nogami zwisającymi z kamiennego parapetu.
Panowała piękna pogoda i drzewa w ogrodach wzdychały na wietrze.
Siostry śmiały się i chichotały, zbierając kwiaty z klombów pośrodku kamiennej łodzi. Kamienny statek stał w zachodnim jeziorze, połączony z ogrodem krótką kamienną groblą. Przez pewien czas bawili się w piratów, a potem rozpoczęli badanie klombów na wyższym z dwu pokładów łodzi. Cheradenine miał przy sobie kamyki i rzucał je kolejno na dół w spokojną toń, wywołując fale, które tworzyły jakby tarczę łuczniczą. Próbował trafiać zawsze w to samo miejsce.
— Nic podobnego — oznajmił Elethiomel, kopiąc kamienny parapet i spoglądając w dół. — Był dobrym człowiekiem.
— Jeśli był dobry, dlaczego król kazał go zabić?
— Nie wiem. Ludzie musieli o nim opowiadać różne historie. Kłamstwa.
— Ale król jest chytry — oznajmił triumfalnie Cheradenine, wrzucając następny kamyk w rozchodzące się kręgi fal. — Najchytrzejszy ze wszystkich. Dlatego właśnie jest królem. On by naprawdę wiedział, gdyby mu kłamali.
— Nieważne — upierał się Elethiomel. — Mój ojciec nie był złym człowiekiem.
— Był, a twoja matka musiała być też strasznie niegrzeczna, bo nie zabroniliby jej opuszczać pokoju.
— Nie była niegrzeczna! — Elethiomel podniósł wzrok na drugiego chłopca i poczuł, jak coś wzbiera w jego czaszce, za oczyma i nosem. — Jest chora. Nie może wychodzić z pokoju.
— To ona tak mówi — odparł Cheradenine.
— Patrzcie, ile kwiatów! Zrobimy perfumy! Chcecie pomóc? — Dwie siostry podbiegły do nich z tyłu, z naręczami kwiecia. — Elly… — Darckense próbowała wziąć Elethiomela za rękę.
Odepchnął ją.
— Och, Elly… Sheri, no, proszę cię — powiedziała Livueta.
— Ona nie była niegrzeczna! — krzyknął do odwróconego drugiego chłopca.
— By-ła, by-ła — odparł śpiewnie Cheradenine i rzucił do jeziora następny kamyk.
— Nie była! — wrzasnął Elethiomel, podbiegł i z rozpędu pchnął mocno drugiego chłopca w plecy.
Cheradenine zawył i spadł z rzeźbionego parapetu. Uderzył głową w kamienie. Dziewczynki wrzasnęły.
Elethiomel wychylił się i zobaczył, jak Cheradenine z pluskiem wpada w środek koncentrycznych fal, znika, znowu wypływa, a potem unosi się na wodzie twarzą do dołu.
Darckense wrzasnęła.
— Och, Elly, nie! — Livueta upuściła kwiaty i pobiegła ku schodom.
Darckense wrzeszczała nadal. Przykucnęła, kwiaty przyciskała do piersi.
— Darkle! Biegnij do domu! — krzyczała Livueta ze schodów.
Elethiomel patrzył, jak chłopiec w wodzie porusza się nieco, wypuszczając bańki. Kroki Livuety stukały na pokładzie. Darckense wciąż wrzeszczała.
Na chwilę zanim dziewczyna skoczyła w płytką wodę, by wyciągnąć brata, Elethiomel zmiótł ręką pozostałe kamyki z parapetu. Zagrzechotały i wpadały z pluskiem wokół chłopca.
Nie, nie o to chodziło. To musiało być coś znacznie gorszego. Był pewien, że pamiętał coś o krześle (pamiętał również coś o łodzi, ale to również nie bardzo się zgadzało). Próbował myśleć o najgorszych rzeczach, które mogą wydarzyć się na krześle, i odrzucał je kolejno, gdyż — o ile mógł sobie przypomnieć — nie przytrafiły się one ani jemu, ani nikomu z jego znajomych. W końcu doszedł do wniosku, że jego fiksacja na temat pojęcia krzesła to sprawa przypadku; tak się akurat złożyło, że wypadło na krzesło, i tyle.
Były również imiona; imiona, których niegdyś używał; wymyślone imiona, które nie należały do niego naprawdę. Tylko pomyśleć, że nazywają go jak jakiś statek! Co za głupia osoba, co za niegrzeczny chłopiec; to właśnie próbował zapomnieć. Nie wiedział, nie rozumiał, jak mógł być taki głupi. Teraz wszystko wydawało się jasne, oczywiste.
Chciał zapomnieć o statku; chciał pogrzebać tę sprawę, by nie mógł się już nazywać tak jak ten statek.
Teraz zdał sobie sprawę, dopiero teraz zrozumiał, kiedy stało się za późno, by coś z tym zrobić.
Ach, sam sprawił, że robiło mu się niedobrze.
Krzesło, statek, coś… coś innego. Zapomniał.
Chłopcy uczyli się pracy z metalem, dziewczęta — garncarstwa.
— Ale my nie jesteśmy wieśniakami ani… ani…
— Rzemieślnikami — podpowiedział Elethiomel.
— Nie spierajcie się, tylko uczcie obróbki materiałów — oznajmił obu chłopcom ojciec Cheradenine’a.
— Ale to pospolite!
— Tak jak umiejętność pisania czy operowania liczbami. Przez biegłość w tych sprawach nie staniecie się urzędnikami, tak jak praca z żelazem nie uczyni z was kowali.
— Ale…
— Róbcie, jak wam kazano. Jeśli macie ambicje wojskowe, jak obydwaj twierdzicie, spróbujcie na lekcjach sporządzać ostrza i pancerze.
Chłopcy spojrzeli po sobie.
— Może byście również zechcieli przekazać swemu nauczycielowi języka pytanie, czy jest do przyjęcia, by młodzi, dobrze wychowani ludzie zaczynali prawie każde zdanie nieszczęsnym słowem „ale”. To wszystko.
— Dziękuję, panie.
— Dziękuję, panie.
Na zewnątrz przyznali, że mimo wszystko praca z metalem nie jest taka zła.
— Ale musimy powiedzieć Nochalowi o tym „ale”. Każe nam za karę pisać zdania!
— Nie, nie powiemy. Twój stary powiedział, że „może byśmy zechcieli przekazać” Nochalowi. To nie znaczy, że polecił nam przekazać.
— Racja.
Livueta też chciała się zająć pracą w metalu, ale ojciec zabronił, gdyż to nie wypadało. Upierała się. Nie ustępował. Dąsała się. Poszli na kompromis — stolarstwo.
Chłopcy robili noże i miecze, Darckense — garnki, Livueta meble do letniego domku w głębi posiadłości. Właśnie w tym domku Cheradenine odkrył…
Nie, nie, nie, nie chciał o tym myśleć, dosyć. Wiedział, co będzie dalej.
Do cholery, wolałby raczej pomyśleć o innym przykrym okresie, o dniu, w którym wzięli ze zbrojowni pistolet…
Nie. W ogóle nie chciał myśleć. Próbował przestać o tym myśleć, waląc głową o podłoże, gapiąc się na szaleńczo niebieskie niebo i bijąc głową w górę i w dół, w górę i w dół o jasne łupki, na których już nie było kulek guana, ale to zbyt bolało, kamienie ustępowały, a on nie miał nawet dość siły, by odpędzić upartą pstrą muchę, więc przestał.
Gdzie się znajdował?
Ach, tak, krater, zatopiony wulkan… jesteśmy w kraterze; stary krater starego wulkanu, od dawna nieczynny, napełniony wodą; w środku krateru wysepka; a on z wysepki patrzył na ściany krateru i był mężczyzną, a nie dzieckiem, i był naprawdę miłym człowiekiem, i umierał na wysepce, i…
— Wrzasnąć? — zapytał.
Niebo z powątpiewaniem spojrzało na dół.
Było niebieskie.
Pomysł, by zabrać pistolet, poddał Elethiomel. Zbrojownia była wówczas otwarta, lecz strzeżona. Dorośli, cały czas czymś zajęci i zaniepokojeni, mawiali o odesłaniu dzieci. Lato minęło, a oni nadal nie pojechali do miasta. Nudzili się.
— Moglibyśmy uciec.
Szurali nogami po opadłych liściach na ścieżce przecinającej posiadłość. Elethiomel mówił cicho. Obecnie nie mogli nawet spacerować bez ochrony — strażnicy kroczyli trzydzieści kroków przed i dwadzieścia za nimi. Czy z taką obstawą można się dobrze bawić? Blisko domu pozwolono im poruszać się bez nadzoru, ale to było jeszcze nudniejsze.