— Nie bądź niemądra — powiedziała Livueta.
— Nie jestem niemądra — odparła Darckense. — Poszlibyśmy do miasta, znaleźli przynajmniej jakieś zajęcie.
— Masz rację — przyznał Cheradenine. — Mielibyśmy co robić.
— Po co chcecie iść do miasta? — spytała Livueta. — Tam może być niebezpiecznie.
— A tu nudy na pudy — stwierdziła Darckense.
— Tak, racja — przytaknął Cheradenine.
— Moglibyśmy wziąć łódź i odpłynąć — zasugerował Cheradenine.
— Nie trzeba nawet żeglować ani wiosłować — zauważył Elethiomel.
— Musielibyśmy tylko odepchnąć łódź, a i tak w końcu dotarlibyśmy do miasta.
— Ja nie pójdę — powiedziała Livueta, kopiąc kupę liści.
— Och, Liwy, przynudzasz — odparła Darckense. — Chodźże. Musimy trzymać się razem.
— Nie pójdę — powtórzyła Livueta.
Elethiomel zacisnął wargi. Kopnął ogromną kupę liści. Wystrzeliły w powietrze jak eksplozja. Strażnicy odwrócili się nagle, potem uspokojeni spojrzeli gdzie indziej.
— Musimy coś zrobić — powiedział, patrząc na ochroniarzy i podziwiając wielkie automatyczne karabiny, które tamtym wolno było nosić.
Jemu nigdy nie pozwolono dotknąć naprawdę dużej broni ręcznej. Bawił się tylko małokalibrowymi pistoletami i lekkimi karabinkami.
Złapał jeden z liści spadających tuż przy jego twarzy.
— Liście. — Odwracał liść przed oczyma. — Drzewa są głupie — oświadczył pozostałym.
— Oczywiście — zgodziła się Livueta. — Nie mają nerwów ani mózgu, prawda?
— Nie to miałem na myśli — odrzekł, miażdżąc liść w dłoniach. — Chciałem powiedzieć, że liście to tak głupi pomysł. Tyle marnotrawstwa każdej jesieni. Drzewo, które zachowywałoby liście, nie musiałoby wypuszczać nowych. Wyrosłoby większe niż cała reszta; zostałoby królem drzew.
— Ale liście są piękne! — zauważyła Darckense.
Elethiomel pokręcił głową, wymienił spojrzenia z Cheradeninem.
— Dziewczyny! — zaśmiał się szyderczo.
Zapomniał, jak brzmi inne określenie krateru; istniało słowo na krater, na wielki krater wulkaniczny, z pewnością było jeszcze jedno słowo, na pewno istniała inna nazwa, odłożyłem to słowo na minutę i jakiś sukinsyn mi je gwizdnął, sukinsyn… gdybym tylko mógł je znaleźć ja… ja po prostu odłożyłem je przed minutą…
Gdzie był wulkan?
Wulkan znajdował się na wielkiej wyspie śródlądowego morza, gdzieś tam.
Rozejrzał się po odległych, wysokich ścianach krateru, próbując sobie przypomnieć, gdzie było to gdzieś tam. Poruszył się, zabolało go ramię — w to miejsce dźgnęli go rabusie. Spróbował chronić ranę, odpędzając sykaniem obłoki much, lecz był pewien, że zdążyły już złożyć jajka.
(Niezbyt blisko serca; przynajmniej nadal ją tam nosił i trochę potrwa, nim zakażenie dotrze aż tak daleko. Wtedy już będzie martwy, gdy znajdą drogę do jego serca i do niej.)
Ale dlaczego nie? No, dalej, rozgośćcie się, robaczki, jedzcie, nasyćcie swój głód; najprawdopodobniej i tak będę martwy, zanim się wyklujecie, i oszczędzę wam udręki i bólu, nie próbując was wydrapywać… Kochane robaczki, słodziutkie robaczki. (Sam jestem słodziutki; to ja będę zjadany.)
Przerwał i myślał o stawku, o małej kałuży, wokół której krążył jak schwytany kamień wokół planetki. Kałuża znajdowała się na dnie obniżenia i wydawało mu się, że wciąż próbuje uciec od śmierdzącej wody, szlamu i much, które się tam kłębiły, i od ptasich odchodów, przez które ciągle pełzł… Nie udawało mu się: miał wrażenie, że wciąż tu wraca, ale myślał o tym bardzo dużo.
Kałuża była płytka, błotnista, kamienista i śmierdząca; ohydna i rozdęta poza swe zwykłe granice rzygowinami i krwią, które w nią wlał. Chciał odejść, oddalić się stamtąd na dobre. Potem wysłałby eskadrę ciężkich bombowców.
Znowu zaczął pełznąć wokół stawku, poruszając kulki guana i niepokojąc owady. W pewnym miejscu kierował się precz, ku jezioru, a potem sunął z powrotem, z powrotem do tego samego miejsca co przedtem i zatrzymywał się, patrząc na kałużę i kamień.
Co przedtem robił?
Pomagał miejscowym, jak zwykle. Uczciwy ekspert, doradca; świrusów trzymał na dystans, pozostałych zmieniał w grzecznych ludzi. Potem dowodził małą armią. Ale oni uznali, że ich zdradził, a oddziały szkoli po to, by stanowiły oparcie dla jego władzy. Więc w przededniu zwycięstwa, w tym samym momencie, gdy w końcu zaatakował Sanktuarium, oni także uderzyli na niego.
Zabrali go do kotłowni, odarli z ubrania; uciekł, lecz po schodach tupotali już żołnierze, więc musiał biec. Musiał wejść do rzeki, gdzie tamci znowu go osaczyli. Nurkował, omal się nie utopił. Prądy go pochwyciły, a on obracał się leniwie… obudził się rano, pod osłoną mechanizmu kotwicznego wielkiej barki rzecznej; nie miał pojęcia, jak się tam dostał. Z rufy barki zwisała lina — mógł się tylko domyślać, że się na nią wspiął. Nadal bolała go głowa.
Zabrał trochę odzieży suszącej się na sznurku za osłoną kotwicy, lecz go zauważono. Skoczył razem z ubraniem za burtę, popłynął do brzegu. Nadal na niego polowano i cały czas spychano coraz dalej od miasta i Sanktuarium, gdzie Kultura mogłaby go szukać. Całymi godzinami próbował wymyślić, jak się z nimi skontaktować.
Jechał właśnie na skradzionym wierzchowcu, nad brzegiem napełnionego wodą krateru wulkanu, gdy napadli go rabusie. Zbili, zgwałcili, przecięli ścięgna nóg i wrzucili w śmierdzące, zabarwione na żółto wody jeziora kraterowego. Potem, gdy płynął samymi rękami, wlokąc za sobą bezużyteczne nogi, ciskali w niego kamieniami.
Wiedział, że jakiś kamień trafi go prędzej czy później, spróbował więc zastosować coś z fantastycznego szkolenia Kultury: szybko zrobił hiperwentylację i zanurkował. Czekał tylko parę sekund. Wielki kamień plusnął w wodę, w linię baniek pozostawioną przez niego podczas nurkowania. Gdy kamień zbliżył się do niego, objął go jak kochanek i pozwolił się wciągnąć głęboko w ciemność jeziora. Wyłączył się, stosując wyuczoną metodę, lecz nie martwił się zbytnio, że metoda może nie zadziałać i nigdy już się nie obudzi.
Nurkując, pomyślał: dziesięć minut. Zbudził się w miażdżącej ciemności. Wspomniał swoją sytuację, wyciągnął ręce spod kamienia. Odepchnął się nogami, ku światłu, lecz nic się nie zdarzyło. Użył ramion.
W końcu powierzchnia obniżyła się ku niemu. Powietrze nigdy nie smakowało słodziej.
Ściany jeziora kraterowego wznosiły się pionowo. Mała skalista wysepka stanowiła jedyne miejsce, dokąd można by płynąć. Gdy młócąc rękoma wypełzał na brzeg, z wysepki pofrunęły w górę skrzeczące ptaki.
Dobrze, że to nie mnisi mnie znaleźli, myślał, wciągając się na brzeg przez guano. Wtedy dopiero byłbym w kłopotach.
Choroba kesonowa zaczęła się kilka minut później — kwas wsączał się powoli w każdy staw. Żałował, że mnisi go jednak nie dopadli.
A jednak — mówił do siebie, by nie myśleć o bólu — przyjdą po mnie; Kultura zejdzie w dół w pięknym wielkim statku, zabiorą mnie na górę i wszystko naprawią.
Był tego pewien. Zadbają o niego, wyleczą, otoczą dobrą opieką i bezpieczny znajdzie się z powrotem w ich raju, i będzie to jak… jak powrót do dzieciństwa, powrót do ogrodu. Ale jakaś niesforna część umysłu przypomniała mu, że w ogrodach zdarzają się niekiedy również rzeczy złe.