Darckense poprosiła strażnika zbrojowni, by pomógł jej poradzić sobie z zablokowanymi drzwiami w korytarzu, tuż za rogiem. Cheradenine wślizgnął się do pomieszczenia i zabrał autokarabin opisany przez Elethiomela. Ukrył broń pod peleryną i wychodząc usłyszał, jak Darckense wylewnie dziękuje strażnikowi. Spotkali się w garderobie przy tylnym hallu; owiani uspokajającym zapachem mokrej tkaniny i pasty do podłogi, szeptali podekscytowani i kolejno brali karabin do rąk. Był bardzo ciężki.
— Jest tylko jeden magazynek.
— Nie zauważyłem innych.
— Boże, musisz być chyba ślepy, Zak.
— Ale ocieka oliwą! — powiedziała Darckense.
— To zapobiega rdzewieniu — wyjaśnił Cheradenine.
— Gdzie go uruchomimy? — spytała Livueta.
— Schowamy go tutaj i wyniesiemy po obiedzie. — Elethiomel wziął broń od Darckense. — Teraz ma być lekcja Nochala, ale on i tak ją przesypia. Mama z ojcem będą zabawiać tamtego pułkownika. Możemy wydostać się z domu w lasy i tam postrzelamy z karabinu. Nie mówi się „uruchomić”, ale „strzelić”.
— Mogą nas zabić — rzekła Livueta. — Strażnicy pomyślą, że jesteśmy terrorystami.
Elethiomel cierpliwie kręcił głową.
— Liwy, jesteś głupia. — Skierował na nią karabin. — Ma tłumik. Jak sądzisz, co to jest?
— Hm. — Livueta odepchnęła lufę w drugim kierunku. — A ma bezpiecznik?
Elethiomel zrobił niepewną minę.
— Oczywiście — stwierdził głośno, a potem drgnął lekko i zerknął na zamknięte drzwi do hallu. — Oczywiście — szepnął. — Chodźmy. Schowamy go i wrócimy tu, gdy odczepimy się od Nochala.
— Nie możesz go tutaj ukryć — powiedziała Livueta.
— A właśnie że mogę.
— Strasznie śmierdzi — zauważyła dziewczynka. — Oliwa silnie pachnie. Od razu ją czuć, jak się tu wejdzie. A jeśli ojciec zechce pójść na spacer?
Elethiomel zrobił strapioną minę. Livueta przeszła obok niego, otworzyła małe wysokie okno.
— A może byśmy go schowali w kamiennej łodzi? — zaproponował Cheradenine. — Nikt tam nie zagląda o tej porze roku.
Elethiomel rozważał ten pomysł. Złapał płaszcz, w który Cheradenine początkowo zawinął karabin, i znowu przykrył broń.
— W porządku. Weźcie go.
Ciągle nie dość daleko do tyłu lub nie dość daleko naprzód… Nie był pewien. Odpowiednie miejsce: właśnie tego szukał. Właściwe miejsce. Tylko miejsce się liczyło, miejsce było wszystkim. Weź ten kamień…
— Biorę cię, kamieniu — rzekł. Łypnął na niego.
Oto mamy tu niegrzeczny, wielki płaski kamień, leży i nic nie robi, amoralny i tępy, i w dodatku leży jak wyspa w zanieczyszczonym stawku. Stawek to malutkie jeziorko na wysepce, a wysepka znajduje się w zatopionym kraterze. Krater to krater wulkaniczny, a wulkan tworzy część wyspy na wielkim śródlądowym morzu. Śródlądowe morze jest jak gigantyczne jezioro na kontynencie, a kontynent to jakby wyspa leżąca na morzach planety. Planeta jest niczym wyspa w morzu przestrzeni kosmicznej układu, a układ unosi się w gromadzie, która jest jak wyspa w morzu galaktyki, która jest niczym wyspa w archipelagu lokalnej grupy, która jest wyspą we wszechświecie; wszechświat jest jak wyspa unosząca się w morzu przestrzeni w Kontinuach, a one unoszą się jak wyspy w Rzeczywistości, i…
Ale jeśli zejdziemy przez Kontinua, Wszechświat, Grupę Lokalną, Galaktykę, Gromadę, Układ, Planetę, Kontynent, Wyspę, Jezioro, Wyspę… kamień pozostanie. I TO OZNACZA, ŻE TEN GÓWNIANY, OBRZYDLIWY KAMIEŃ JEST ŚRODKIEM WSZECHŚWIATA, KONTINUÓW, CAŁEJ RZECZYWISTOŚCI!
To słowo brzmi „kaldera”. Jezioro znajduje się w zatopionej kalderze. Podniósł głowę, spojrzał ponad nieruchomymi żółtawymi wodami ku skałom krateru i wydało mu się, że widzi łódź zrobioną z kamienia.
— Wrzaśnij — rzekł.
— Odpieprz się — odpowiedziało niebo bez przekonania.
Niebo pokryły obłoki i wcześnie się ściemniło. Nauczyciel później niż zazwyczaj zapadł w sen za swym wysokim pulpitem i dzieci gotowe były już odłożyć cały plan do jutra, nie mogły się jednak powstrzymać.
Wymknęły się z klasy i wystudiowanym, zwykłym krokiem poszły na dół do tylnego hallu, gdzie wzięły swoje buty i kurtki.
— Czujesz? — szepnęła Livueta. — Pachnie tu trochę smarem do broni.
— Nic nie czuję — skłamał Elethiomel.
Sale recepcyjne, gdzie tamtego wieczoru podejmowano winem i kolacją pułkownika wraz ze sztabem, wychodziły na park przed domem; jezioro z kamienną łodzią było z tyłu.
— Idziemy sobie tylko na spacer wokół jeziora, sierżancie — powiedział Cheradenine do strażnika, który zatrzymał ich na żwirowej ścieżce do kamiennej łodzi. Sierżant skinął głową i kazał im iść szybko, gdyż wkrótce zapadnie ciemność.
Wkradli się na łódź, znaleźli karabin tam, gdzie schował go Cheradenine — pod kamienną ławką na górnym pokładzie.
Gdy podnosili broń z kamiennego pokładu, Elethiomel uderzył karabinem w bok ławki.
Rozległ się trzask i magazynek się otworzył; potem rozległ się jakby szczęk sprężyny, kule brzdęknęły i zastukotały po posadzce.
— Idiota! — krzyknął Cheradenine.
— Zamknij się!
— Och, nie — powiedziała Livueta, nachylając się i podnosząc kilka nabojów.
— Wracajmy — szepnęła Darckense. — Boję się.
— Nie martw się. — Cheradenine klepnął ją po dłoni. — Chodź, poszukamy kul.
Zbieranie, czyszczenie i pakowanie nabojów z powrotem do magazynka zdawało się trwać wieki. Kilku kul prawdopodobnie nie znaleźli.
Kiedy skończyli i wepchnęli magazynek na miejsce, była już prawie noc.
— Jest zbyt ciemno — powiedziała Livueta.
Przykucnęli przy balustradzie i ponad jeziorem patrzyli na dom.
Elethiomel trzymał broń.
— Nie! — odparł. — Wszystko widać.
— Nie, nie widzimy dobrze — odrzekł Cheradenine.
— Zostawmy to do jutra — zaproponowała Livueta.
— Zaraz zauważą, że nas nie ma — szepnął Cheradenine. — Nie mamy czasu!
— Nie! — odparł Elethiomel, patrząc tam, gdzie strażnik powoli mijał koniec grobli. Livueta też tam spojrzała: to był sierżant, który z nimi rozmawiał.
— Zachowałeś się jak idiota! — oświadczył Cheradenine i chciał wziąć karabin. Elethiomel ciągnął broń w swoją stronę.
— To moje. Zostaw!
— Nie twoje! — syknął Cheradenine. — Nasze. Należy do naszej rodziny, nie do twojej!
Położył obie dłonie na karabinie. Elethiomel pociągnął znowu.
— Przestańcie! — krzyknęła Darckense słabym głosem.
— Nie bądźcie tacy… — zaczęła Livueta.
Spojrzała za brzeg parapetu, skąd, jak się jej wydało, doszedł dźwięk.
— Dawaj to tu!
— Puszczaj!
— Przestańcie. Przestańcie. Wracajmy, proszę…
Livueta ich nie słyszała. Patrzyła z suchymi ustami i szeroko otwartymi oczyma za kamienny parapet. Ubrany na czarno mężczyzna podjął karabin upuszczony przez pełniącego wartę sierżanta. Sam sierżant leżał na żwirze. Coś zamigotało w ręku mężczyzny w czerni, odbijając światła domu. Mężczyzna zepchnął bezwładne ciało sierżanta ze żwiru do jeziora.
Livueta schyliła się.
— Sza… — powiedziała prawie bez tchu.
Nadal się szamotali.
— Ciii!