Выбрать главу

— To moje!

— Puszczaj!

— Przestańcie! — syknęła i walnęła ich obu po głowach. Spojrzeli na nią. — Przed chwilą ktoś zabił tamtego sierżanta. Tuż, tuż, na zewnątrz.

— Co takiego? — Chłopcy wyjrzeli przez parapet. Elethiomel wciąż trzymał broń.

Darckense przykucnęła i zaczęła płakać.

— Gdzie?

— Tam. To jego ciało! Tam, w wodzie!

— Jasne — szepnął Elethiomel przeciągając zgłoski. — A kto…

Wszyscy troje zobaczyli widmową sylwetkę zmierzającą w kierunku domu, trzymającą się cienia krzaków rosnących po obu stronach ścieżki. Kilkunastu ludzi — ciemne plamy na żwirze — poruszało się brzegiem jeziora po pasie murawy.

— Terroryści! — rzucił podniecony Elethiomel i wszyscy troje dali nura za balustradę, gdzie cicho łkała Darckense.

— Trzeba zawiadomić dom — oznajmiła Livueta. — Wypal z karabinu.

— Najpierw zdejmij tłumik — dodał Cheradenine.

Elethiomel szamotał się z czymś przy końcu lufy.

— Zacięło się!

— Daj mi!

Spróbowali wszyscy troje.

— Wypal z niego tak jak jest — zasugerował Cheradenine.

— Tak! — Elethiomel potrząsnął bronią, uniósł ją. — Tak! — powtórzył. Uklęknął, położył karabin na kamiennej poręczy, wycelował.

— Ostrożnie — powiedziała Livueta.

Elethiomel wymierzył do ciemnych sylwetek idących po ścieżce do domu. Pociągnął spust.

Karabin jakby eksplodował. Pokład kamiennej łodzi rozświetlił się.

Hałas był ogromny; Elethiomela rzuciło w tył, karabin nadal strzelał, ryjąc ślad w nocnym niebie. Chłopiec uderzył w ławkę. Darckense zaczęła krzyczeć co sił w płucach. Podskoczyła; od domu dobiegły strzały.

— Darkle, schowaj się! — wrzasnęła Livueta. Świetlne linie trzaskały i migotały nad kamienną łodzią.

Darckense wrzeszczała, a potem zaczęła biec w kierunku schodów.

Elethiomel potrząsnął głową, gdy dziewczyna go mijała, spojrzał w górę. Livueta chciała ją złapać, ale za późno. Cheradenine usiłował zagrodzić jej drogę.

Świetlne linie obniżyły się i odtłukiwały kawałki leżących wokół nich kamieni, wzbijając obłoczki pyłu. Równocześnie Darckense, wrzeszcząc i potykając się, brnęła ku schodom.

Pocisk ugodził ją w biodro; poprzez strzały z karabinów i wrzaski dziewczynki jej rodzeństwo dość wyraźnie usłyszało odgłos, który przy tym powstał.

On też został trafiony, choć w tamtym czasie nie wiedział przez co.

Atak na dom odparto. Darckense żyła. Omal nie umarła z szoku i utraty krwi, ale żyła. Najlepsi chirurdzy w kraju usiłowali zrekonstruować jej miednicę, rozbitą przez kulę na kilkanaście większych kawałków i setkę drzazg.

Fragmenty kości powędrowały w jej ciele; znaleźli je w nogach, jeden w ręce, kilka w organach wewnętrznych, kawałek nawet w brodzie.

Lekarze wojskowi, wprawieni w leczeniu tego typu kontuzji, mieli czas (ponieważ wojna się wtedy jeszcze nie zaczęła) i motywację (ponieważ jej ojciec był człowiekiem bardzo ważnym), by jak najlepiej ją poskładać. Mimo to miała utykać, przynajmniej dopóki rosła.

Jeden z kostnych odłamków wyszedł z jej ciała — wbił się w jego ciało. Tuż ponad sercem.

Chirurdzy wojskowi orzekli, że operacja byłaby zbyt ryzykowna.

Z czasem, oznajmili, jego ciało odrzuci ten fragment kości.

Ale nigdy nie odrzuciło.

Znowu zaczął pełznąć wokół kałuży.

Kaldera! To było to słowo, ta nazwa.

(Takie sygnały były ważne, a on znalazł ten, którego szukał).

Zwycięstwo, powiedział do siebie; wlókł swe ciało, rozgarniał ostatnie ptasie odchody i przepraszał owady. Doszedł do wniosku, że wszystko ułoży się znakomicie. Wiedział to teraz i wiedział, że w końcu zawsze zwycięża, a nawet jeśli przychodzi przegrana, nigdy się o tym nie dowiadujesz, i jest tylko jedna walka, a on w każdym razie był w centrum tej całej śmiesznej rzeczy, i kaldera, to było to słowo, i Zakalwe było tym słowem, i Staberinde było tym słowem, i…

Przybyli po niego; zeszli w wielkim, pięknym statku, zabrali go na górę i znowu sprawili, że był zupełnie zdrowy…

— Nigdy się nie nauczą — westchnęło niebo, zupełnie wyraźnie.

— Pierdol się — odparł.

Po latach, gdy Cheradenine powrócił z akademii wojskowej i kierując się wskazówkami milkliwego ogrodnika, szukał Darckense, podszedł po miękkim dywanie z liści do drzwi letniego domku.

Usłyszał ze środka krzyk. Darckense.

Wbiegł po stopniach, wyciągnął pistolet i kopnięciem otworzył drzwi.

Zaskoczona Darckense spojrzała na niego ponad swym ramieniem.

Twarz miała skrzywioną. Ramiona trzymała nadal na szyi Elethiomela. Elethiomel siedział ze spodniami wokół kostek, z dłońmi na nagich biodrach dziewczyny pod zadartą sukienką, i patrzył na niego spokojnie.

Siedział na krzesełku zrobionym przez Livuetę podczas lekcji stolarstwa, dawno temu.

— Cześć, stary — powiedział do młodego człowieka z pistoletem.

Cheradenine chwilę patrzył Elethiomelowi w oczy, a potem odwrócił się, schował pistolet do kabury i wyszedł, zamykając drzwi za sobą.

Z tyłu słyszał płacz Darckense i śmiech Elethiomela.

Wysepka w centrum kaldery znowu była cicha i spokojna. Znów przyfrunęło kilka ptaków.

Dzięki niemu wyspa się zmieniła. Powstał wydrapany w kole dokoła centralnego zapadliska wysepki w czarnych ptasich odchodach odgarniętych z jasnej skały — z ogonkiem odpowiedniej długości odchodzącym na bok (drugi koniec ogonka wskazywał kamień, który stanowił środkową kropkę) — prosty piktogram, biały na czarnym tle.

Był to miejscowy sygnał „Pomocy!” i można go było zobaczyć jedynie z samolotu lub z kosmosu.

Kilka lat po scenie w letnim domku, nocą, gdy lasy płonęły, a odległa artyleria grzmiała, pewien młody major wskoczył do jednego z dowodzonych przez siebie czołgów i kazał kierowcy pojechać przez zagajniki, po ścieżce wijącej się wśród starych drzew.

Zostawili z tyłu ruiny odzyskanej rezydencji i czerwone ognie, które oświetlały jej wspaniałe niegdyś wnętrze (płomienie odbijały się w wodach malowniczego sztucznego jeziora, tuż obok ruiny kamiennej łodzi).

Czołg przedzierał się przez zagajniki, miażdżąc małe drzewka i mostki na strumieniach.

Major zobaczył przez drzewa polanę i letni domek; budynek był oświetlony migoczącym białym światłem z góry, jakby przez Boga.

Wjechali na polanę. Bomba świetlna utknęła w górze na drzewach, jej spadochron zaplątał się w gałęziach. Syczała i roztaczała czyste, ostre, bardzo silne światło.

Wewnątrz domku wyraźnie rysowało się drewniane krzesełko.

Działo czołgu celowało dokładnie w mały budynek.

— Panie majorze? — zapytał dowódca czołgu, wyglądając z niepokojem z luku.

Major Zakalwe spojrzał na niego.

— Ognia! — rozkazał.

Osiem

Białe płatki pierwszego śniegu osiadały na wyższych partiach stoków rozłupanego miasta; spływały z burego nieba, mościły się na ulicach i budynkach jak płótno rzucone na zwłoki.

Jadł kolację sam przy dużym stole. Przesunął uprzednio ekran na środek jasno oświetlonego pokoju. Ekran rozbłyskiwał teraz obrazami uwolnionych więźniów na innej planecie. Przez otwarte drzwi balkonu przemykały strzępki śniegu, padały na kosztowny dywan, który z brzegu pokrył się białym szronem, a ciemnymi plamami głębiej, gdzie wodne kryształy stopniały w cieple. Miasto na zewnątrz tworzyło zbiór niewyraźnych szarych plam. Dalekie rzędy świateł, tworzących linie proste i zawijasy, rysowały się nieostro za zasłoną zamieci.