Ciemność powiała nad kanionem czarną flagą, wypychając szarość z granic metropolii i jakby na pocieszenie uwypukliła pojedyncze plamki miejskich świateł.
Milczący ekran i milczący śnieg coś knuły. W niemym chaosie za oknem światło drążyło drogę. Mężczyzna wstał, zamknął drzwi i żaluzje, zasunął zasłony.
Nastał dzień jasny i czysty. Miasto widać było wyraźnie i daleko, na ile pozwalała krzywizna kanionu. Budynki, drogi, akwedukty zaznaczały się wyraźnymi liniami, jakby niedawno nakreślone i pociągnięte świeżą farbą, a zimne ostre słońce wcierało jasność w matowe szare skały. Śnieg leżał w wyższych partiach miasta; niżej, gdzie panowały umiarkowane temperatury, padał deszcz. Tu również rozpościerał się wyrazisty nowy dzień. Mężczyzna siedział z tyłu samochodu, rozkoszował się zimnym, owiewającym twarz powietrzem i podziwiał widok w dole. Zachwycały go wszystkie szczegóły. Liczył łuki, samochody, śledził wodne cieki, kominy i tory, które plątały się i chowały; zbadał, co do jednej, plamy odbitego słońca, zezował na każdą plamkę krążącego ptaka, przez swe bardzo ciemne okulary dostrzegł każdą stłuczoną szybę.
Samochód — najdłuższa i najsmuklejsza z jego maszyn — miał osiem siedzeń, wielki niewydajny silnik obrotowy, napędzający obie tylne osie, oraz składany szczebelkowy dach, teraz opuszczony.
Terminal w kolczyku zadzwonił.
— Zakalwe?
— Tak. Diziet? — Mówił cicho. Nie sądził, żeby poprzez wycie wiatru kierowca go usłyszał, ale mimo to podniósł ekran oddzielający.
— Halo? Słychać cię z lekkim opóźnieniem. Jak ci idzie?
— Na razie nic nowego. Nazywam się Staberinde i robię koło siebie dużo szumu. Posiadam Linie Lotnicze Staberinde, ulicę Staberinde, Dom Handlowy Staberinde, Koleje Staberinde, Rozgłośnię Staberinde. Nawet liniowiec „Staberinde”. Pieniądze idą jak wodór. W ciągu tygodnia rozwinąłem imperium handlowe, jakie większość ludzi tworzyłaby przez całe życie. Stałem się najbardziej znanym człowiekiem na planecie, może nawet w całym Skupisku.
— Dobrze, Cher…
— Dziś rano musiałem opuścić hotel tunelem technicznym, bo na dziedzińcu tłoczyli się dziennikarze. — Spojrzał za siebie na szosę. — Chyba zgubiliśmy te psy gończe.
— Dobrze, Cher…
— Do diabła, prawdopodobnie swoją ekstrawagancją przyczyniam się do odroczenia wojny. Ludzie, zamiast walczyć, wolą się zastanawiać, na co znów roztrwonię pieniądze.
— Zakalwe, Zakalwe! — przerwała mu Sma. — Znakomicie, ale do czego to prowadzi?
Westchnął, spojrzał na puste, zniszczałe domy stojące tuż pod krawędzią kanionu.
— Chodzi o to, by nazwisko Staberinde dostało się do mediów i by usłyszał je nawet pustelnik studiujący stare dokumenty.
— …no i…?
— Nawiązuję do tego, co ja i Beychae robiliśmy podczas wojny. Taki szczególny fortel. My dwaj między sobą nazwaliśmy go strategią Staberinde. To określenie ma sens wyłącznie dla Beychaego, gdyż wyjaśniłem mu jego… jego pochodzenie. Gdy usłyszy to słowo, pomyśli, że coś się dzieje.
— W teorii wygląda to wspaniale, Cheradenine, ale w rzeczywistości nie działa, prawda?
— Nie. — Westchnął. — Ale chyba dochodzą do niego jakieś wiadomości? Macie pewność, że nie jest więziony?
— Jest tam dostęp do sieci, ale nie bezpośredni. Dobrze to odizolowali. Nawet my nie widzimy dokładnie, co się tam dzieje. Mamy jednak pewność, że nie jest więziony.
Milczał przez chwilę.
— Jak wygląda sytuacja prewojenna?
— Wojna na szeroką skalę wydaje się nieunikniona, ale po stosownej interwencji prawdopodobne opóźnienie zwiększy się o osiem do dziesięciu dni. Więc… więc na razie patrzymy na sprawy optymistycznie.
— Hm… — Potarł policzek, obserwując zamarznięty akwedukt biegnący pięćdziesiąt metrów pod autostradą. — Jadę teraz na uniwersytet na śniadanie z rektorem. Ustanawiam Stypendium Staberinde dla studentów i pracowników oraz Katedrę Staberinde. A może nawet College Staberinde. Chyba wspomnę mu również o tych niezwykle ważnych tabliczkach woskowych.
— Dobry pomysł — stwierdziła Sma po krótkiej przerwie.
— Nie sądzę, żeby miały jakiś związek ze studiami Beychaego.
— Nie mają. Ale tabliczki na pewno zostaną umieszczone tam, gdzie on pracuje. Mógłbyś poprosić, by pozwolili ci sprawdzić zabezpieczenia albo choćby zwiedzić tamto miejsce.
— Dobrze. Wspomnę o tabliczkach.
— Sprawdź najpierw, czy facet ma mocne serce.
— Dobrze, Diziet.
— Jeszcze jedno. Chodzi o tę parę, która przyszła na twój festyn.
— Tak?
— Są z Zarządu. Tak nazywają większych lokalnych akcjonariuszy, którzy każą szefom korporacji…
— Diziet, pamiętam, co to znaczy.
— Tych dwoje to akcjonariusze z Solotolu i to, co oni ustalą, jest realizowane. Dyrektorzy na pewno zastosują się do ich sugestii w sprawie Beychaego, więc również zrobi to rząd. Oczywiście stoją praktycznie ponad prawem. Nie zadrzyj z nimi, Cheradenine.
— Ja? — spytał niewinnie i uśmiechnął się do suchego, zimnego wiatru.
— Właśnie. To tyle ode mnie. Przyjemnego śniadania.
— Cześć — pożegnał się. Miasto przemykało obok. Opony syczały i piszczały na ciemnej szosie. Zwiększył nawiew ciepła w nogach.
Spokojna droga biegła poniżej krawędzi kanionu. Kierowca przyhamował, zobaczywszy z przodu znak i migające światła. Omal nie wpadł w poślizg, gdy nagle pojawił się znak nakazujący objazd i strzałki kierujące ich z drogi głównej na pochylnię i potem w długi wąski kanał o pionowych betonowych ścianach po obu stronach.
Wjechali na stromiznę, za którą widać było tylko niebo. Czerwone linie wskazywały, że objazd prowadzi przez wierzchołek. Kierowca zwolnił, potem wzruszył ramionami i przyśpieszył. Przód samochodu uniósł się na betonowym progu, zasłaniając widok przed maską.
Gdy kierowca dostrzegł, co czyha za betonowym wierzchołkiem, krzyknął z przerażenia. Usiłował skręcić i wyhamować. Wielka maszyna skoczyła do przodu, na lód, i zaczęła się ześlizgiwać.
Pasażerem cisnęło najpierw na zakręcie; potem zirytował się, że nic nie może zobaczyć, wyjrzał więc zza kierowcy, ale nie rozumiał, co się dzieje.
Skierowano ich z autostrady w oblodzony burzowy kanał odwadniający. Na podgrzewanej szosie nie tworzył się lód, natomiast kanał był lodową zjeżdżalnią. Wjechali weń na samej górze przez jedną z małych śluz, rozmieszczonych półkoliście w okolicy. Szeroki, kilometrowej długości kanał, ponad którym przechodziły mosty, prowadził w dół, do miasta.
Samochód, przekraczając na szczycie próg śluzy, nieco skręcił i teraz zarzucał na boki; silnik wył, koła przyśpieszały. Pędził po stromiźnie, nabierając prędkości.
Kierowca znowu usiłował hamować, potem obrócić auto, wreszcie sterować ku wysokim bandom kanału, lecz maszyna sunęła po lodzie coraz szybciej. Koła drżały, karoseria się trzęsła; powietrze gwizdało, opony wyły.
Pasażer patrzył na przemykające z dużą szybkością ściany kanału.
Samochód ześlizgiwał się i nieco obracał. Kierowca krzyczał, gdy zobaczył, że mkną na masywne filary mostu. Samochód zarzucił tyłem, skoczył, uderzając w beton. W powietrze wystrzeliły kawałki metalu i runęły na lód, potem sunęły za autem, które teraz obracało się szybciej, w przeciwnym kierunku.
Mosty, rowy dopływowe, wiadukty, przybrzeżne budynki, akwedukty i wielkie rozparte w kanale rury migały za oknami z olbrzymią prędkością. Z okien domów wyglądały blade przerażone twarze.