Drona rozmiarów i kształtu małej walizeczki płynął ku jej twarzy.
— Kłopoty, kłapouszku — rzekł, po czym przechylił się na jedną stronę; sprawiał wrażenie, że kontempluje widok atramentowego nieba za kryształową kopułą.
Sma, ściągając usta, spojrzała na ceglaną podłogę arboretum. Pozwoliła sobie ledwo widocznie potrząsnąć głową.
— Panie Sussepin — uśmiechnęła się, rozłożyła ramiona. — Sprawia mi to ból, ale… pozwoli pan…?
— Oczywiście. — Już ruszał, przeszedł szybko obok niej, skłaniając głowę.
— Może uda nam się porozmawiać później — powiedziała.
Odwrócił się, cofał.
— Tak, ja… to znaczy. — Tracił wątek. Skinął nerwowo głową, pomaszerował szybko do drzwi w odległym krańcu arboretum i wyszedł, nie oglądając się za siebie.
Drona brzęczał niewinnie i najwyraźniej zaglądał w głąb jaskrawego kwiatu, zanurzając w nim prawie cały pękaty ryj. Spojrzał na Smę. Stała na rozstawionych nogach, jedną rękę oparłszy na biodrze.
— Kłapouszku? — spytała.
Pole wokół drony mignęło — fiolet ubolewania i metalowa szarość zaintrygowania wyglądały zupełnie nieprzekonująco.
— Nie wiem, Smo… wyrwało mi się. Aliteracja.
Sma kopnęła zeschłą gałązkę, spojrzała wściekle na dronę.
— O co chodzi? — spytała.
— To ci się nie spodoba — odparł drona cicho. Nieco się cofnął i pociemniał ze smutku.
Sma zawahała się. Spojrzała roztargnionym wzrokiem, przygarbiła ramiona, usiadła na korzeniu drzewa, mnąc suknię, która opadła wokół jej nóg.
— Chodzi o Zakalwego?
Drona mignął tęczą zdumienia. Tak szybko, więc może szczerze, pomyślała Sma.
— A to dopiero! — powiedział. — W jaki sposób…?
Zbyła jego pytanie.
— Nie wiem. Ton głosu. Ludzka intuicja… po prostu jak zwykle. Zaczynałam się już za dobrze bawić. — Przymknęła oczy i oparła głowę o chropowaty ciemny pień. — A więc?
Drona Skaffen-Amtiskaw obniżył się na wysokość jej ramion i podpłynął bliżej.
— Znów go potrzebujemy — powiedział.
— Chyba właśnie o czymś takim myślałam — westchnęła Sma, odganiając z ramienia jakiegoś owada.
— Zgoda. Sądzę, że nic go nie zastąpi; to musi być on we własnej osobie.
— Ale czy to muszę być ja we własnej osobie?
— Taka jest… ugoda.
— Cudownie — odparła Sma kwaśno.
— Przedstawić ci pozostałe sprawy?
— A mają się lepiej?
— Nieszczególnie.
— Do diabła! — Sma klepnęła się dłońmi po udach i zaczęła je masować. — Równie dobrze możesz mi wszystko od razu powiedzieć.
— Musisz jutro wyjechać.
— Och, drono, przestań! — Ukryła twarz w dłoniach. Spojrzała w górę. Bawił się gałązką. — Żartujesz.
— Niestety, nie.
— A tamto? — machnęła ręką w kierunku drzwi prowadzących do hali turbin. — A konferencja pokojowa? A te wszystkie szumowiny o spoconych dłoniach i malutkich oczkach? A trzy lata wysiłku? A ta cała cholerna planeta…?
— Konferencja będzie kontynuowana.
— Jasne, ale co z „decydującą rolą”, którą podobno miałam odgrywać?
— Ach! — Drona przysunął gałązkę do wrażliwego na bodźce paska na swej obudowie. — Właśnie…
— No nie.
— Posłuchaj, wiem, że ci nie odpowiada…
— Drono, nie chodzi o… — Sma nagle wstała, podeszła do kryształowej ściany i wyjrzała w ciemność.
— Dizzy… — Drona poddryfował bliżej.
— Nie nazywaj mnie „Dizzy”.
— Smo… to nie jest realne. To dubler; elektroniczna, mechaniczna, elektrochemiczna, chemiczna maszyna, kontrolowana przez Umysł, nie żyjąca samodzielnie. Nie klon ani…
— Wiem, co to jest, drono — odparła, splatając z tyłu ręce.
Drona podpłynął do niej bliżej; otaczając polem jej ramiona, delikatnie ją ścisnął. Odtrąciła te czułości, spuściła oczy.
— Potrzebujemy twego pozwolenia, Diziet.
— Tak, o tym również wiem. — Wypatrywała gwiazd zasłoniętych chmurami, przyćmionych przez światło w arboretum.
— Jeśli chcesz, możesz tu zostać — rzekł drona poważnym, skruszonym głosem. — Konferencja pokojowa jest z pewnością ważna, potrzeba kogoś, kto gładko ją poprowadzi. Co do tego nie ma wątpliwości.
— A do czego aż tak ważnego mam się na jutro przygotować?
— Pamiętasz Voerenhutz?
— Pamiętam Voerenhutz — odparła bezbarwnym głosem.
— Pokój trwał tam czterdzieści lat, ale teraz się załamuje. Zakalwe pracował z człowiekiem o nazwisku…
— Maitchigh? — Zmarszczyła czoło, odwracając się ku dronie.
— Beychae. Tsoldrin Beychae. Został prezydentem skupiska w rezultacie naszej interwencji. Gdy był przy władzy, trzymał w kupie cały system polityczny, ale odszedł na emeryturę osiem lat temu, znacznie wcześniej niż musiał, i poświęcił się studiom i medytacji. — Drona westchnął. — Sprawy się pogarszają i obecnie Beychae przebywa na planecie, której przywódcy w wyrafinowany sposób okazują wrogość siłom reprezentowanym kiedyś przez Zakalwego i Beychaego, a popieranym przez nas. Przywódcy tworzą frakcję w całej grupie. Kilka małych konfliktów jest w toku, sporo nowych się wykluwa. Mówią, że nieunikniona jest wojna na wielką skalę, z zaangażowaniem całego skupiska.
— A Zakalwe?
— To w zasadzie eskapada. Lądowanie na planecie, przekonanie Beychaego, że jest potrzebny, a w ostateczności zmuszenie go, by opowiedział się po naszej stronie. Ale to może oznaczać konieczność wyciągnięcia go z pudła. Dodatkową komplikację stanowi fakt, że Beychaego trzeba będzie przekonywać bardzo usilnie.
Sma przemyślała to, cały czas patrząc w noc.
— Może zastosować jakiś podstęp?
— Ci dwaj znają się zbyt dobrze i tylko prawdziwy Zakalwe może tu coś zdziałać. Również Tsoldrin Beychae i machina polityczna systemu znają się na wylot. W grę wchodzi zbyt wiele wspólnych wspomnień.
— Tak — rzekła Sma cicho. — Wiele wspomnień. — Rozcierała nagie ramiona, jakby poczuła chłód. — A duże armaty?
— W mgławicy gromadzi się flota. Jej rdzeń to jeden Specjalizowany Pojazd Systemowy i trzy Wszechstronne Jednostki Kontaktowe stacjonujące wokół skupiska. Do tego około osiemdziesięciu WJK w odległości miesiąca przyśpieszonego lotu. Cztery, pięć SPS-ów powinno przez następny rok przebywać w zasięgu dwóch do trzech miesięcy przyśpieszonego lotu. Wykorzystamy je, gdy już naprawdę wszystko zawiedzie.
— Gdyby były miliony ofiar, cała akcja wyglądałaby dwuznacznie? — spytała Sma z goryczą.
— Tak by to można określić — odparł Skaffen-Amtiskaw.
— Cholera — powiedziała cicho Sma, zamykając oczy. — Więc jak daleko jest Voerenhutz? Zapomniałam.
— Zaledwie około czterdziestu dni, ale najpierw musimy polecieć po Zakalwego. Powiedzmy, razem zajmie to dziewięćdziesiąt dni.
Odwróciła się.
— Kto będzie sterował moim dublerem, gdy polecę statkiem? — Spojrzała w niebo.
— Na wszelki wypadek zostanie tu „Tylko sprawdzam” — powiedział drona. — Do twojej dyspozycji oddano bardzo szybki statek pikietowy „Ksenofob”. Może wylecieć jutro, tuż po południu, nawet wcześniej… gdybyś sobie życzyła.
Sma stała spokojnie, ręce skrzyżowała, usta miała zaciśnięte, twarz ściągniętą. Skaffen-Amtiskaw poddał się przez chwilę introspekcji i doszedł do wniosku, że jej współczuje.