Выбрать главу

— Jaka okazja?

Przeszedł do pokoju i rzucił się na łóżko. Patrzył na malowany sufit.

— Początkowo Beychae był związany z Fundacją Vanguard, prawda?

— Był honorowym prezesem-dyrektorem. Uwiarygodnił ją, gdy zaczynaliśmy. Zajmował się tym tylko rok czy dwa.

— Ale jest związek. — Siadł na łóżku. Patrzył w okno na jasne od śniegu miasto. — Według nas ci ludzie uważają, że Vanguard zarządzana jest przez jakąś słabeuszowatą maszynę obdarzoną świadomością i sumieniem…

— Albo przez starego pustelnika, filantropa.

— Powiedzmy więc, że ta mityczna maszyna lub osoba istniały, ale potem ktoś inny przejął stery. Zniszczył maszynę, zabił filantropa, zaczął wykorzystywać swe zbrodniczo zdobyte zyski.

— Hmm, hmm. — Sma zakasłała. — Tak… ach. Działałby podobnie jak ty w takiej samej sytuacji. Tak przypuszczam.

— Ja też. — Podszedł do okna, ze stolika wziął ciemne okulary, włożył je.

W pobliżu łóżka coś zapiszczało.

— Poczekaj — powiedział do Smy.

Odwrócił się, podszedł do łóżka, podniósł małe urządzenie, którym tuż po przybyciu do hotelu skanował oba górne piętra. Spojrzał na ekran, wziął skaner i z uśmiechem wyszedł z pokoju. Idąc korytarzem, mówił do Smy:

— Przepraszam. Ktoś odbija laser od okna tamtego pokoju i próbuje mnie podsłuchać.

Wszedł do apartamentu z oknem wychodzącym na stok kanionu.

Usiadł na łóżku.

— W każdym razie czy nie moglibyście zrobić czegoś, co by sugerowało, że w Fundacji Yanguard nastąpiło jakieś… wydarzenie tuż przed moim przybyciem. Jakaś dramatyczna zmiana, której skutki ujawniają się dopiero teraz? Nie wiem dokładnie, co zrobić, zwłaszcza że to wszystko musi być antydatowane, ale chodzi na przykład o coś, na co rynek reaguje dopiero obecnie. Coś ukrytego w księgowości. Czy to wykonalne?

— Nie… nie wiem — odparła Sma z wahaniem. — Statek?

— Witaj — zgłosił się „Ksenofob”.

— Będziemy mogli zrobić to, o co prosi Zakalwe?

— Przesłucham, o co chodziło — odparł statek. Po chwili stwierdził: — Tak, najlepiej kazać się tym zająć jakiejś WJK, ale da się zrobić.

— Znakomicie. — Położył się na łóżku. — Obecnie Vanguard ma się stać korporacją nieetyczną, znowu wymaga to wstecznej zmiany danych w zapisach komputerowych. Sprzeda oddział badań, pracujący między innymi nad nadzwyczaj odpornymi materiałami dla habitatów kosmicznych. Zakupi akcje kompanii inwestujących w terraformowanie. Zamknie kilka fabryk, rozpocznie parę lokautów, wstrzyma akcje charytatywne, obetnie fundusze emerytalne.

— Zakalwe, mamy być dobrymi facetami!

— Wiem, ale jeśli przekonam te łebki z Zarządu, że przejąłem Vanguard i że myślę w taki sam sposób jak oni… — przerwał. — Smo, czy mam to przeliterować?

— Ach… ojejej. Co? Nie. Sądzisz, że spróbują cię nakłonić, byś przekonał Beychaego, że Fundacja nadal robi to, co my chcemy, i on się opowie po jej stronie?

— Właśnie. — Złożył dłonie na karku i poprawił sobie koński ogon.

Wysoko nad łóżkiem znajdowały się lustra, a nie malowidła, jak w tamtym pokoju. Obejrzał w lustrze swój nos.

— To ryzykowny plan, Zakalwe — stwierdziła Sma.

— Należy spróbować.

— Oznacza on zniszczenie reputacji budowanej przez dziesięciolecia.

— Diziet, czy to ważniejsze od powstrzymania wojny?

— Oczywiście, nie, ale… ach… oczywiście, nie, ale nie mamy pewności, że to zadziała.

— Zaczynamy teraz. Ma to większe szansę niż przekazywanie uniwersytetowi tych cholernych tabliczek.

— Nigdy nie podobał ci się tamten plan, prawda? — spytała z rozdrażnieniem.

— Uważam, że ten jest lepszy. Wprowadzajcie to już teraz, żeby usłyszeli o wszystkim, zanim dotrę na dzisiejsze przyjęcie.

— Dobrze, ale tabliczki…

— Smo, umówiłem się ponownie z rektorem na pojutrze. Dobrze, wspomnę o tabliczkach, ale dopilnuj, żeby sprawy z Vanguard ruszyły.

— Och… ach… tak, dobrze. Tak sądzę… tak… och, ojej. Słuchaj, Zakalwe, właśnie coś się zdarzyło. Czy masz jeszcze jakąś sprawę?

— Nie — odparł głośno.

— Aaa… wspaniale. Ummm… doskonale. Cześć, Zakalwe.

Przekaźnik pisnął. Mężczyzna wyjął aparat z ucha i cisnął go przez pokój.

— Rozpustna dziwka — syknął.

Spojrzał w sufit. Podniósł telefon.

— Tak, czy mogę mówić z… Treyvo? Tak, proszę. — Czekał, dłubał paznokciem w zębach. — Tak, nocny recepcjonista Treyvo? Przyjacielu, posłuchaj. Potrzebne mi towarzystwo, rozumiesz? Oczywiście… dobrze, będzie suty napiwek, jeśli… tak jest… i jeśli będzie miała przy sobie ukrytą legitymację prasową, to jesteś trupem, Treyvo.

Skafander mogły uszkodzić tylko nieliczne typy ciężkiej broni. I nic poza tym. Skafander zamykał się wokół jego ciała; kapsuła wwierciła się z powrotem pod powierzchnię pustyni. Wrócił samochodem do hotelu. Limuzyna, mająca zabrać go na przyjęcie, już czekała.

Na jego polecenie z hotelowego dziedzińca usunięto przedstawicieli mediów Skupiska, uniknął więc żenującego nurkowania wśród fleszów, mikrofonów i pytań. Stał w ciemnych okularach na schodach hotelu; tuż przy nim gładko zatrzymał się ciemny wspaniały samochód, znacznie bardziej imponujący od tego, w którym o mało nie zginął dziś rano.

Z miejsca kierowcy wysiadł siwowłosy olbrzym o bladej, pokrytej szramami twarzy. Skłonił się powoli i otworzył tylne drzwi.

— Dziękuję — rzekł olbrzymowi i wsiadł do środka.

Olbrzym ponownie się skłonił i zamknął drzwi za pasażerem, który usiadł na miękkiej tapicerce, ni to fotelu, ni to łóżku. Auto ruszyło, szyby pociemniały, gdy dziennikarze oświetlali je swymi lampami. Pasażer machnął ręką królewskim — jak sądził — gestem.

Samochód cicho dudnił, mijając miejskie światła. Pasażer obejrzał leżącą przy nim na siedzeniu paczkę owiniętą w papier, przewiązaną kolorowymi wstążeczkami; PAN STABERINDE napisano ręcznie na karteczce. Nasunął hełm. Ostrożnie pociągnął za wstążkę. W środku znalazł ubranie; podniósł je i zaczął oglądać.

Na podłokietniku zauważył przycisk umożliwiający rozmowę z kierowcą.

— To chyba mój kostium. Ale co to właściwie takiego?

Siwy kierowca spojrzał w dół, wyjął coś z kieszeni marynarki i zaczął tym manipulować.

— Witam pana — odezwał się sztuczny głos. — Nazywam się Mollen. Nie mogę mówić, dlatego posługuję się tym urządzeniem. — Zerkał to na drogę, to na swoją maszynę. — O co chce mnie pan spytać?

— Nic ważnego — odparł krótko pasażer. Nie podobało mu się to, że kierowca za każdym razem, gdy chce coś powiedzieć, nie patrzy na drogę.

Zdjął hełm, siadł wygodniej i obserwował przemykające miejskie światła.

Podjechali na podwórko wielkiego ciemnego domu, stojącego nad rzeką w odnodze głównego kanionu.

— Proszę za mną, panie Staberinde — powiedział Mollen za pośrednictwem swej aparatury.

— Naturalnie.

Podniósł hełm i ruszył za olbrzymem po schodach do obszernego, wysokiego westybulu. Niósł paczkę z kostiumem. Z wysokich ścian nad wejściem gniewnie patrzyły na niego głowy zwierząt. Mollen zamknął drzwi i poprowadził go do windy. Z brzękiem i grzechotem zjechali kilka pięter w dół. Zanim jeszcze otworzyły się drzwi, usłyszał gwar i poczuł dym narkotyków.