Kostium wręczył Mollenowi, zatrzymał tylko cienką pelerynę.
— Dziękuję, reszta nie będzie mi potrzebna.
Wszedł do hałaśliwej sali pełnej zadbanych i dobrze odżywionych ludzi, dziwacznie przebranych. Oddychał narkotycznymi oparami spowijającymi barwny tłum. Mollen prowadził go wśród zebranych, którzy widząc ich, milkli. Gdy przechodził dalej, rozmowy ożywały. Kilka razy słyszał słowo „Staberinde”.
Minęli drzwi — pilnował ich mężczyzna postawniejszy od Mollena — zeszli po wyłożonych dywanem schodach i wkroczyli do dużego pomieszczenia, którego jedna ściana była ze szkła. W podziemnej przystani na ciemnej wodzie kołysały się łódki, a w szybie odbijało się inne, jeszcze osobliwsze przyjęcie. Zerknął spod ciemnych okularów, ale scena nie pojaśniała.
Podobnie jak na wyższym piętrze, i tu goście spacerowali z misami narkotyku, a szczególnie odważni — ze szklankami alkoholu. Każdy był poważnie okaleczony.
Szedł za Mollenem, a oni odwracali się, by na niego spojrzeć. Niektórzy mieli połamane i wykręcone ramiona; przez skórę przebijały się gołe kości i bielały na zewnątrz. Ciała kilku osób znaczyły długie głębokie rany; innym zdarto lub przypalono połacie naskórka. Kobiety z amputowaną piersią, osobnicy bez oka. Niektórzy usunięte narządy mieli przyczepione do innych partii ciała. Podeszła kobieta z ulicznego festynu. Nad błyszczącą spódnicą zwisał jej kawałek brzucha wielkości dłoni, mięśnie falowały wewnątrz i wyglądały jak czerwone błyszczące powrósła.
— Witam, panie Staberinde. Przybył pan jako kosmonauta.
Przesadna modulacja głosu tej kobiety natychmiast go zirytowała.
— To pewien kompromis z mojej strony — odparł i zamaszyście zawiązał sobie pelerynę na ramionach.
Kobieta wyciągnęła rękę.
— No cóż, witamy.
— Dziękuję. — Pocałował jej dłoń.
Niemal oczekiwał, że pola sensoryczne skafandra wyczują śladowe ilości trucizny na delikatnej ręce kobiety i zasygnalizują niebezpieczeństwo; nie odezwały się jednak. Uśmiechnął się, gdy kobieta cofnęła dłoń.
— Co pana tak bawi, panie Staberinde?
— To. — Zaśmiał się, wskazując zebranych gości.
— Świetnie. — Kobieta też lekko się zaśmiała (jej brzuch zadrżał). — Mieliśmy nadzieję, że zabawi się pan na naszym przyjęciu. Pozwoli pan, że mu przedstawię przyjaciela, który to wszystko zrealizował.
Poprowadziła go za rękę przez upiorny tłum. Jej przyjaciel był niewysoki, pogodny i cały czas wycierał nos dużą chusteczką, którą utykał w nienagannym garniturze. Siedział na stołku przy wysokim, szarym urządzeniu.
— Doktorze, to jest człowiek, o którym panu wspominaliśmy. Pan Staberinde.
— Szczere pozdrowienia i w ogóle. — Twarz doktora opadła w wilgotnym zębiastym uśmiechu. — Witamy na naszym Przyjęciu Okaleczonych. — Wskazał na poranionych ludzi, energicznie machając dłońmi. — Chciałby pan mieć jakąś ranę? Procedura jest bezbolesna i nie odczuje pan żadnych niedogodności. Naprawa przebiega szybko, nie pozostawia blizn. Czym mógłbym pana skusić? Rana szarpana? Skomplikowane złamanie? Kastracja? A może wielokrotna trepanacja? Byłby pan jedyny.
Gość złożył ręce, zaśmiał się.
— Jest pan niezwykle uprzejmy, ale bardzo dziękuję.
— Ależ proszę! — Doktor wyglądał na urażonego. — Niech pan nie psuje przyjęcia. Naprawdę chciałby pan pozostać na uboczu? Nie grozi panu ani ból ani trwałe uszkodzenie ciała. Podobne operacje przeprowadzałem w całym cywilizowanym wszechświecie i nikt nigdy nie narzekał, jeśli nie liczyć ludzi, którzy tak przyzwyczaili się do swych ran, że protestowali przeciw wyleczeniu. Dzięki swej maszynie wprowadziłem nowatorskie okaleczenia we wszystkich centrach cywilizacyjnych Skupiska. To wyjątkowa okazja. Jutro wyjeżdżamy. Przez następne dwa lata standardowe nie mam wolnych terminów. Naprawdę nie chce pan wziąć w tym udziału?
— Z całą pewnością.
— Doktorze, daj spokój panu Staberinde — powiedziała kobieta. — Jeśli nie zamierza bawić się tak jak my, musimy szanować jego życzenia. Musimy przecież, prawda, panie Staberinde? — Ujęła go pod ramię.
Spojrzał na jej deformacje. Jaka to przezroczysta osłona nie pozwala wypaść jej organom wewnętrznym, zastanawiał się. Biust kobiety, uniesiony wysoko przez małe projektory pola umieszczone pod piersiami, oblepiony był małymi klejnotami w kształcie łez.
— Tak, oczywiście.
— Świetnie. Czy zechciałby pan chwileczkę zaczekać? Proszę się poczęstować. — Włożyła mu w dłoń swój kieliszek i nachyliła się, by zamienić kilka słów z doktorem.
Gość obserwował uczestników przyjęcia. Z pięknych twarzy zwisały paski mięsa, na opalonych plecach bujały się wszczepione piersi, smukłe ramiona zdobiły szyje niczym nadmuchane kolie. Odłamki kości wystawały z rozerwanej skóry; tętnice, mięśnie i gruczoły pulsowały i błyszczały w świetle.
Podniósł kieliszek i skierował trochę oparów znad naczynia na pola w kołnierzu swego hełmu: rozległ się alarm, a na ekraniku na przegubie skafandra mignęły dokładne informacje o zawartej w napitku truciźnie.
Uśmiechnął się, przepchnął kieliszek przez pola w kołnierzu i wychylił zawartość. Zakasłał, gdy alkoholowa mikstura przechodziła mu przez gardło. Oblizał wargi.
— O, skończył pan drinka. — Kobieta podeszła, klepiąc się po gładkim teraz brzuchu. Poprowadziła gościa do innej części pomieszczenia.
Gdy przesuwali się wśród okaleczonych osób, włożyła mały połyskujący żakiet.
— Owszem. — Oddał jej kieliszek.
Przeszli do starego warsztatu. Przykryte warstwą kurzu, złuszczonej farby i opiłków, walały się tam tokarki, wiertarki, zgniatarki i wycinaki. Pod zwisającą lampą stały trzy fotele, za nimi mała szafka. Kobieta zamknęła drzwi i gestem wskazała mu niski fotel. Usiadł, hełm złożył na podłodze.
— Dlaczego nie przyszedł pan w stroju, który przesłaliśmy? — Przekręciła zamek w drzwiach, poprawiła na sobie błyszczący żakiet i z uśmiechem odwróciła się do gościa.
— Nie było mi w nim do twarzy.
— A w tym jest? — wskazała czarny skafander. Usiadła, krzyżując nogi. Stuknęła w szafkę, która otworzyła się, odsłaniając dzwoniące kieliszki i już dymiące misy z narkotykiem.
— Dodaje mi pewności siebie.
Kobieta podała mu kieliszek połyskliwego płynu. Przyjął drinka i rozsiadł się w fotelu.
Też usiadła, z misą w dłoniach, pochyliła się, zamknęła oczy, głęboko wdychała opary, trochę dymu zagarnęła pod poły żakietu; gdy mówiła, ciężkie wyziewy wydobywały się spod ubrania i powoli unosiły ku jej twarzy.
— Cieszymy się, że pan przyszedł, obojętne w jakim stroju. Jak panu odpowiada Excelsior? Spełnia pańskie oczekiwania?
Cienko się uśmiechnął.
— Ujdzie.
Otwarły się drzwi. Stał za nimi młodzian, którego widział na festynie; to on wraz z tą kobietą gonili go samochodem. Młodzieniec ustąpił miejsca Mollenowi, potem wszedł sam i zajął wolny fotel. Mollen stał przy drzwiach.
— Co pan mówił? — spytał młodzieniec. Gestem odmówił przyjęcia kieliszka od kobiety.
— Właśnie zamierzał powiedzieć, kim jest — odparła. Oboje spojrzeli na gościa. — Prawda, panie… Staberinde?
— Nie, nie zamierzałem. Proszę powiedzieć, kim państwo są.
— Chyba pan wie, kim jesteśmy, panie Staberinde — rzekł mężczyzna.
— Sądziliśmy, że wiemy również, kim pan jest, ale od paru godzin nie mamy już pewności.