— Jestem zwykłym turystą. — Sączył drinka i patrzył na nich znad kieliszka. Przyjrzał się napojowi: przy dnie migotały drobiny złota.
— Jak na turystę, nakupił pan za dużo pamiątek, których nigdy nie będzie pan mógł zabrać do domu — zauważyła kobieta. — Ulice, koleje, mosty, kanały, budynki mieszkalne, magazyny, tunele. — Machnęła ręką, dając do zrozumienia, że lista jest jeszcze długa. — A to przecież tylko Solotol.
— Trochę mnie poniosło.
— Usiłował pan zwrócić na siebie uwagę?
— Owszem, chyba tak. — Uśmiechnął się.
— Słyszeliśmy, że dziś rano spotkały pana pewne nieprzyjemności, panie Staberinde. — Usiadła głębiej w fotelu, podciągnęła nogi. — Chyba w którymś z kanałów burzowych.
— To prawda. Na samej górze skierowano mój samochód w kanał spływowy.
— Nie odniósł pan ran? — spytała sennym głosem.
— Nic poważnego. Pozostałem w samochodzie, aż…
— Nie, proszę, nie mam głowy do szczegółów. — Machnęła dłonią znużonym gestem.
Zamilkł, wydął usta.
— Rozumiem, że pański kierowca nie miał tyle szczęścia? — spytał młodzieniec.
— Nie żyje. — Gość pochylił się do przodu. — Prawdę mówiąc, sądziłem, że to państwo zorganizowali ten wypadek.
— Tak — stwierdziła kobieta z narkotycznej otchłani. Jej głos płynął jak dym. — Prawdę mówiąc, to my.
— Nie sądzi pan, że szczerość to coś bardzo miłego? — Młodzian patrzył z uznaniem na kolana, piersi i głowę kobiety — tylko te części ciała widoczne były między futrzastymi oparciami fotela. — Oczywiście, moja towarzyszka żartuje, panie Staberinde. Nigdy nie zrobilibyśmy czegoś tak strasznego. Ale moglibyśmy panu pomóc w odnalezieniu rzeczywistych sprawców.
— Naprawdę?
Młodzieniec skinął głową.
— Teraz z chęcią byśmy panu pomogli, rozumie pan?
— Och, jasne.
Młodzieniec roześmiał się.
— Kim pan właściwie jest, panie Staberinde?
— Już mówiłem: turystą. — Wciągnął powietrze nad misą. — Ostatnio wpadło mi w ręce trochę pieniędzy, a zawsze chciałem odwiedzić Solotol… z pewną pompą… I to wszystko.
— Jak przejął pan władzę nad Fundacją Vanguard, panie Staberinde?
— Myślę, że takie bezpośrednie pytania są nieuprzejme.
— Są nieuprzejme — odparł młodzieniec pogodnie. — Wybaczy mi pan, że spróbuję odgadnąć pański zawód, panie Staberinde? Oczywiście zanim całkowicie oddał się pan rozrywce.
— Jeśli pan sobie życzy. — Gość wzruszył ramionami.
— Komputery, panie Staberinde.
Ten podnosił kieliszek do ust, by okazać wahanie.
— Bez komentarza — odparł, nie patrząc młodzieńcowi w oczy.
— Zatem Fundacja Vanguard ma nowy zarząd?
— Racja. Znacznie lepszy zarząd.
Młodzieniec kiwnął głową.
— To właśnie słyszałem dziś po południu. — Zatarł dłonie. — Panie Staberinde, nie chciałbym wtrącać się w pańskie przedsięwzięcia i plany finansowe, ale może byłby pan nam uprzejmy udzielić ogólnych informacji, w jakim kierunku pójdzie Fundacja w ciągu najbliższych paru lat. Pytam z czystej ciekawości.
— To proste — odparł pogodnie. — Większe zyski. Vanguard mogłaby stać się najpotężniejszą tego typu firmą, gdyby stosowała agresywniejszy marketing. Tymczasem zarządzano nią jak organizacją charytatywną. Gdy podupadała, czekano na jakąś techniczną nowinkę, która miałaby przywrócić firmie pozycję. Od teraz będzie walczyła jak inne tuzy i wspierała zwycięzców.
(Młodzieniec kiwał głową ze zrozumieniem).
— Fundacja Vanguard była dotychczas zbyt… miękka. Może tak jest zawsze, gdy zarząd pozostawi się maszynom. Ale koniec z tym. Od tej pory maszyny będą robiły to, co im każę. Firma zacznie konkurować, stanie się drapieżna. — Zaśmiał się niezbyt ostro, by nie przesadzić.
Młodzieniec roześmiał się powoli, szeroko.
— Pan wierzy w… trzymanie maszyn na właściwym miejscu?
— Tak, wierzę — potwierdził energicznie.
— Hm… Panie Staberinde, czy słyszał pan o Tsoldrinie Beychaem?
— Oczywiście. Wszyscy chyba o nim słyszeli.
Młodzieniec uniósł brwi.
— I myśli pan…?
— Że mógłby być znakomitym politykiem?
— Większość ludzi uważa, że był znakomitym politykiem — rzekła kobieta z przepaścistego fotela.
Potrząsnął głową, wpatrzony w misę narkotyków.
— Stał po niewłaściwej stronie. Szkoda, ale… żeby być znakomitym, trzeba być po stronie zwycięskiej. Znakomitość polega częściowo właśnie na tym, by to wiedzieć. A on nie wiedział. Tak jak mój stary.
— Oo… — powiedziała kobieta.
— Pański ojciec, panie Staberinde? — spytał młodzieniec.
— Tak. On i Beychae… to długa historia. Znali się dawno temu.
— Mamy czas na wysłuchanie tej historii — stwierdził lekko młodzieniec.
— Nie. — Gość wstał, odstawił misę i kieliszek, podniósł hełm. — Dziękuję za zaproszenie, ale muszę już iść. Jestem nieco zmęczony i w tamtym samochodzie trochę się poturbowałem. Państwo rozumieją.
— Tak, bardzo nam przykro. — Młody również wstał. — Może moglibyśmy zaproponować coś panu jako rekompensatę?
— Tak? A co na przykład? — Obracał hełm w dłoni. — Mam mnóstwo pieniędzy.
— Może rozmowę z Beychaem?
Gość zmarszczył czoło.
— Nie wiem. A czy powinienem z nim porozmawiać? On tu jest? — Wskazał drzwi, za którymi odbywało się przyjęcie.
Kobieta zachichotała.
— Nie. Ale jest w mieście. Chciałby się pan z nim spotkać? To fascynujący facet i już nie jest po niewłaściwej stronie. Obecnie wiedzie życie uczonego, lecz nadal to osoba interesująca.
Wzruszył ramionami.
— Może. Pomyślę o tym. Po tych porannych szaleństwach miałem nawet ochotę wyjechać.
— Och, błagam, proszę jeszcze rozważyć i nieco odłożyć decyzję. Niech pan pomyśli o tym do rana. Mógłby pan wiele dobrego zrobić dla nas wszystkich, jeśli porozmawiałby pan z tym człowiekiem. Kto wie, może by mu pan naprawdę pomógł zostać wielkim politykiem? — Młodzieniec wyciągnął rękę ku drzwiom. — Ale pan chce już iść. Odprowadzę pana do samochodu. — Podeszli do drzwi. Mollen odsunął się. — To jest Mollen. Przywitaj się, Mollen.
Siwowłosy mężczyzna dotknął pudełka przy boku.
— Witam — powiedziało pudełko.
— Mollen nie może mówić. Od kiedy go znamy, nie powiedział ani słowa.
— Zgadza się — potwierdziła kobieta, całkowicie pogrążona w fotelu.
— Doszliśmy do wniosku, że powinien mieć czyste gardło, więc usunęliśmy mu język. — Zachichotała, a może beknęła.
— Już się znamy. — Kiwnął dryblasowi, którego bliznowata twarz dziwnie się wykrzywiła.
W nadwodnym pomieszczeniu nadal trwało przyjęcie. Prawie wpadł na kobietę o oczach z tyłu głowy. Goście wymieniali sobie kończyny. Niektórzy paradowali z czterema ramionami, inni, w ogóle pozbawieni rąk, prosili, by przystawić im drinka do ust. Ktoś miał dodatkową nogę, ktoś znów ręce i nogi osoby przeciwnej płci. Jakaś kobieta przechadzała się z podniesioną spódnicą, odsłaniając komplet męskich narządów płciowych. Za nią z głupawym uśmiechem szedł mężczyzna.
Gość miał nadzieję, że do końca przyjęcia wszyscy pozapominają, kto z nich co miał.
Fajerwerki spryskiwały zgromadzonych zimnymi iskrami. Wszyscy się śmiali i — nie przychodziło mu do głowy lepsze określenie — dokazywali.