Przy samochodzie życzono mu szczęśliwej drogi. Auto było to samo co przedtem, kierowca — inny. Pasażer obserwował miejskie światła, cichy, bezkresny dywan śniegu, i rozmyślał o ludziach na zabawie i ludziach na wojnie. Właśnie opuścił zabawę i widział mężczyzn czekających niecierpliwie w szarozielonych płaszczach utytłanych zaschniętym błotem. Widział ludzi w błyszczących czarnych ubraniach, którzy okładali się biczami, i innych skrępowanych… i krzyczące osoby przykute do łóżek lub krzeseł, podczas gdy ludzie w mundurach wykorzystywali swe specyficzne umiejętności.
Uświadomił sobie, że czasami potrzebuje przypomnienia, iż nadal jest zdolny do pogardy.
Zdjął ciemne okulary. Samochód pruł po cichych ulicach. Obok przepływało puste miasto.
VI
Kiedyś — między czasem, gdy prowadził Wybranego przez skalistą pustynię, a czasem, kiedy pełzł jak owad w zalanej kalderze, wydrapując znaki na ziemi — wziął trochę urlopu i zastanawiał się, czyby nie rzucić swej pracy dla Kultury i nie zająć się dla odmiany czymś innym.
Zawsze miał wrażenie, że ideałem mężczyzny jest żołnierz lub poeta, więc ponieważ większość swego życia spędził na jednym z tych — jak mu się wydawało — biegunów, postanowił całkowicie zmienić zajęcie i spróbować tej drugiej możliwości.
Mieszkał w małej wiosce, w małym, rolniczym kraju na małej, nierozwiniętej, sielskiej planecie. Zatrzymał się u starszego małżeństwa w domku wśród drzew, w dolinie między wysokimi skalistymi wierzchołkami. Wstawał wcześnie rano i odbywał długie spacery.
Przyroda tchnęła świeżością i zielenią. Było lato; na polach, w lasach, przy ścieżkach i na brzegach rzek rosło mnóstwo nieznanych barwnych kwiatów. Wysokie drzewa uginały się w ciepłym letnim wietrze, liście jaśniały i trzepotały jak flagi; a z wrzosowisk i wzgórz spływała migoczącymi strumieniami po kamieniach woda, niczym oczyszczony koncentrat samego powietrza. Mozolnie wchodził na sękate granie, wspinał się na sterczące skały, pohukując i śmiejąc się biegł po szerszych wierzchołkach, pod płynącymi cieniami wysokich obłoków.
Na wrzosowiskach i wzgórzach widywał zwierzęta. Malutkie czmychały spod stóp i nikły w poszyciu, większe skakały, przystawały, oglądały się, a potem znowu skakały i ginęły w norach lub między skałami; jeszcze większe pędziły stadami, jakby płynąc, obserwowały go, a potem zaczynały skubać trawę i stawały się prawie niewidoczne. Ptaki go odstraszały, gdy podchodził zbyt blisko gniazd; inne próbowały go odciągnąć — nawoływały gdzieś w pobliżu, trzepocząc jednym skrzydłem.
Starał się nie nadepnąć na żadne gniazdo.
Na spacery zawsze brał ze sobą notatnik i pilnie zapisywał wszystko, co wydało mu się interesujące. Próbował utrwalić dotyk trawy pod palcami, dźwięki wydawane przez drzewa, bogactwo kwiatów, zachowanie ptaków i ssaków, barwy nieba i skał. Właściwy dziennik prowadził w większej księdze, w wynajętym pokoju w domku swych gospodarzy. Każdego wieczoru notował w niej uwagi, jakby pisał raporty dla zwierzchników.
Do innego wielkiego dziennika przepisywał znowu własne zapiski łącznie z komentarzami, a potem wykreślał niektóre wyrazy z pełnych, opatrzonych przypisami relacji, starannie usuwając słowo po słowie, aż otrzymywał coś na kształt wiersza. Wyobrażał sobie, że tak właśnie tworzy się poezję.
Zabrał ze sobą kilka książek z wierszami. Podczas deszczu — co zdarzało się rzadko — zostawał w domu i próbował je czytać, zwykle jednak przy tym zasypiał. Przywiózł też książki na temat poezji, ale te jeszcze bardziej go dezorientowały i musiał stale wracać do poszczególnych fragmentów, by zapamiętać każde słowo, lecz nawet wtedy nie czuł się mądrzejszy.
Co kilka dni szedł wieczorem do tawerny i grał z miejscowymi w rodzaj kręgli albo w układanie kamyków. Następnego dnia rankiem spacerował bez notatnika.
Uprawiał wiele ćwiczeń fizycznych, starał się utrzymać formę; wchodził wysoko na drzewa, do miejsca gdzie gałęzie stawały się zbyt wiotkie, wspinał się po skałach i ścianach starych kamieniołomów, przechodził po zwalonych pniach nad stromymi wąwozami, przeskakiwał po kamieniach przez rzeki, czasami nawet podchodził i gonił zwierzęta po wrzosowisku, wiedząc, że nigdy ich nie złapie, lecz rozradowany biegł za nimi z całych sił.
Na wzgórzach spotykał tylko farmerów i pasterzy. Czasami widywał niewolników pracujących na polach, natomiast bardzo rzadko natykał się na innych spacerowiczów. Nie miał ochoty na pogawędki.
Regularnie spotykał mężczyznę puszczającego latawiec na wysokich wzgórzach. Widywali się tylko z daleka. Ich drogi nie przecinały się — początkowo był to jedynie przypadek, później specjalnie się starał, by nie doszło do spotkania; zmieniał kierunek marszu, gdy dostrzegał chudą, zmierzającą ku niemu sylwetkę; wspinał się na inne wzgórze, gdy widział mały czerwony latawiec szybujący nad wierzchołkiem, ku któremu podążał. Stało się to tradycją, jego osobistym nawykiem.
Dni płynęły. Siedząc kiedyś na wzgórzu, zobaczył w dole niewolnicę biegnącą przez pola, przez dziwne wzory, które wiatr rysował na czerwonozłotym futrze ziemi. Za niewolnicą zostawał ślad niczym kilwater za statkiem. Kobieta dobiegła aż do rzeki, gdzie dopadł ją konny ekonom. Obserwował, jak mężczyzna bije kobietę — widział długi kij wznoszący się i opadający — lecz nic nie słyszał, gdyż wiatr niósł odgłosy w przeciwnym kierunku. Gdy niewolnica legła nieruchomo na brzegu rzeki, nadzorca zszedł z wierzchowca i ukląkł przy jej głowie. Coś błysnęło, lecz nie widać było dokładnie, co się dzieje. Nadzorca odjechał.
Później przykuśtykali niewolnicy i zabrali kobietę.
Zanotował przebieg zdarzenia.
Tego wieczoru po kolacji, kiedy staruszka poszła spać, opowiedział jej mężowi, co zobaczył. Starzec powoli kiwnął głową; żuł lekko narkotyzujący korzeń i pluł sokiem do kominka. Nadzorca jest znany z surowości, wyjaśnił staruszek. Wycina język każdemu niewolnikowi próbującemu ucieczki. Suszy potem języki na sznurku rozciągniętym nad wejściem do zagrody niewolników, na farmie pana.
Razem wypili trochę mocnej zbożowej wódki z małych kubeczków, a potem staruszek opowiedział ludową baśń.
Pewien młodzieniec idący przez dziki las zboczył ze ścieżki, zwabiony widokiem pięknych kwiatów, a potem zobaczył ładną dziewczynę śpiącą na polanie. Gdy podszedł, zbudziła się. Usiadł i rozmawiali.
Uświadomił sobie, że ona pachnie kwiatami. Tak cudownych i mocnych perfum nie wąchał nigdy w życiu. Zakręciło mu się w głowie. Po chwili, otoczony jej kwietnym zapachem, oczarowany jej łagodnym śpiewnym głosem i nieśmiałym zachowaniem, poprosił o całusa, w końcu go dostał; pocałunki stawały się namiętne i zaczęli spółkować.
Już od pierwszej chwili połączenia, ilekroć młodzieniec patrzył jednym okiem, widział, jak kobieta się zmienia. Starzała się, już nie była młodą dziewczyną, choć obserwowana drugim okiem wyglądała jak przedtem. Z każdym porywem miłości posuwała się w latach (dostrzegał to tylko jednym okiem), przez dojrzałość ku dorodnej matronie, wreszcie do dziarskiej, a potem do bezradnej starości.
Przez cały czas mógł ją widzieć w kwiecie młodości, po prostu przymykając oko — i nie ustawał w rozpoczętym akcie — lecz zawsze kusiło go, by zerknąć drugim okiem. Szokowała go ta zadziwiająca, straszna transformacja.
Podczas kilku ostatnich ruchów, nad którymi jeszcze panował, zamknął oczy i otworzył je dopiero w chwili spełnienia i zobaczył — teraz obojgiem oczu — że tuli do siebie gnijącego trupa, napoczętego już przez robaki. Woń kwiatów zmieniła się w jednej chwili w dominujący fetor zgnilizny, ale mężczyzna uświadomił sobie, że taki właśnie zapach panował przez cały czas i gdy jego lędźwie oddawały się trupowi, żołądek wyrzucał jednocześnie ostatni posiłek.