Выбрать главу

Tak więc duch lasu schwycił jego duszę za dwa pasma i obu rękami pociągnął mocno, odpruł go od tkaniny życia i zawlókł do świata cieni.

— Tam jego duszę rozbito na milion kawałków i rozrzucono po świecie, by stały się duszami much pyłkowych, które kwiatom przynoszą jednocześnie nowe życie i starczą śmierć — zakończył sędziwy gospodarz i spojrzał na gościa.

Ten mu podziękował i opowiedział parę legend, które znał z dzieciństwa.

Kilka dni później biegł za jednym ze zwierzątek na wrzosowisku.

Przewróciło się na zroszonej trawie i przekoziołkowało. W końcu padło z rozłożonymi kończynami na kamieniach, odzyskując oddech.

Wydał zwycięski, wojowniczy okrzyk i rzucił się w dół stoku, ku zwierzęciu, które już gramoliło się na nogi. Na ostatnich metrach wykonał skok, lądując obiema nogami tuż obok miejsca, gdzie zwierzę się przewróciło, ono jednak, nie doznawszy żadnej szkody, zebrało siły i znowu pomknęło, po czym skryło się w norze. Zaśmiał się, spocony dyszał ciężko. Stał, wsparł dłonie na kolanach, pochylił się, usiłując odzyskać dech.

Pod jego stopami coś się poruszyło. Zobaczył to, poczuł.

Było tam gniazdo. Wylądował w samym jego środku. Rozbite jaja o pstrych skorupkach rozlały się na obcasach butów, na gałązkach i mchu.

Przesunął stopę, serce już go bolało. Coś czarnego wiło się pod spodem, wyszło na słońce. Czarna głowa i szyja. Spoglądało na niego czarne oko, jasne i twarde jak smolisty kamyczek na dnie strumyka.

Ptak się szamotał — człowiek musiał się cofnąć, zupełnie jakby skoczył boso na coś kłującego. Ptak odbiegł w trawę wrzosowiska, łopotał, podskakując na jednej nodze, wlokąc za sobą bezwładne skrzydło. Zatrzymał się trochę dalej i przechylił łebek, jakby obserwując człowieka.

Ten wytarł buty na mchu. Wszystkie jaja zostały rozbite. Ptak wydawał ciche, przenikliwe dźwięki. Człowiek odwrócił się i zaczął odchodzić, lecz potem zaklął, cofnął się i pobiegł ciężko za ptakiem; złapał go bez trudności w burzy pisków i piór. Skręcił mu szyję i rzucił zewłok w trawę.

Tego wieczoru przestał pisać dziennik i nigdy do niego nie wrócił.

Zrobiło się parno, deszcze nie padały. Pewnego razu człowiek z latawcem z wierzchołka wzgórza zamachał i zawołał coś do niego, ale on pośpiesznie odszedł.

Około dziesięciu dni po incydencie z ptakiem przyznał w duchu, że nigdy nie zostanie poetą.

Wkrótce potem wyjechał i nigdy o nim nie słyszano, choć szeryf dziedzica wysłał wiadomość do wszystkich miast w kraju, gdyż podejrzewano, że obcy miał coś wspólnego z tym, co się stało w dniu jego odjazdu, kiedy to nadzorcę pańskiej farmy znaleziono związanego we własnym łóżku; twarz miał zastygłą w wyrazie strasznego przerażenia, usta i gardło wypchane ususzonymi ludzkimi językami i kawałkami nie zapisanego papieru, którymi udławił się na śmierć.

Dziewięć

Obudził się po świcie, potem poszedł na spacer porozmyślać. Tunelem technicznym przeszedł z głównego budynku hotelowego do aneksu. Ciemne okulary zostawił w kieszeni. Miał na sobie stary płaszcz, oczyszczony w hotelowej pralni, grube rękawiczki i szalik zawiązany wokół szyi.

Szedł ostrożnie po podgrzewanych ulicach, po ociekających chodnikach. Głowę trzymał wysoko, spoglądał w niebo. Przed nim sunęła mgiełka jego oddechu. Wątłe słońce, lekki wietrzyk podniosły temperaturę; z dachów i z drutów spadały małe lawiny. Rynsztokami płynęła przejrzysta woda oraz mokre zwały zbitego śniegu. Z rynien ciekło, samochody posykiwały na wilgotnej nawierzchni. Przeszedł na drugą stronę ulicy, na słońce.

Wspinał się po schodach, przechodził mostami. Uważnie kroczył po lodzie, tam gdzie ogrzewanie nie działało, a może w ogóle go nie zainstalowano. Żałował, że nie wziął lepszych butów. Te, które miał na sobie, wyglądały nieźle, lecz niedobrze trzymały się podłoża. Żeby nie upaść, ręce rozstawił, jakby próbował chwycić laskę, musiał posuwać się pochylony jak starzec. To go irytowało.

A jednak poślizgnął się tuż przed czwórką młodych ludzi. Schodził po oblodzonych schodach, prowadzących na szeroki most nad linią kolejową. Cztery osoby szły w jego kierunku, śmiały się i żartowały. Spoglądał to na nie, to na zdradliwe stopnie. Ci ludzie byli tak młodzi, ich ruchy i dźwięczne głosy kipiały taką energią, że poczuł swoje lata. Było wśród nich dwóch młokosów, którzy głośno mówili i starali się zrobić wrażenie na dziewczynach. Jedna z nich, wysoka, ciemnowłosa, odznaczała się naturalnym wdziękiem osoby niedawno dojrzałej. Nie mógł oderwać od niej oczu, wyprostował się, poczuł, że znowu kroczy pewnie, a po chwili rozciągnął się jak długi.

Upadł na najniższym stopniu i siedział chwilę, potem uśmiechnął się niewyraźnie, wstał, nim młodzi do niego doszli.

Zebrał z poły płaszcza trochę śniegu i rzucił w młodzieńca, który przedtem parsknął śmiechem, teatralnie zasłaniając usta rękawiczką.

Cała czwórka, rozbawiona, minęła go i weszła na schody. Pomaszerował mostem, krzywiąc się z bólu. Gdy był w połowie, usłyszał wołanie.

Odwrócił się i dostał śnieżką prosto w twarz.

Młodzi śmieli się, biegnąc na górze, ale nie widział ich, zbyt zajęty usuwaniem śniegu z nozdrzy. Nos bolał go wściekle, ale nie był znowu złamany, oczy piekły. Pomaszerował dalej, minął parę starszych ludzi trzymających się pod rękę; kręcili głowami i narzekali na tych strasznych uczniów. Skinął im tylko, wycierając twarz chusteczką.

Uśmiechał się, gdy opuszczał most i podchodził kilka stopni na deptak wycięty pod starym biurowcem. Gdyby się kiedyś znalazł w podobnej sytuacji, czułby zażenowanie; że się poślizgnął i że widziano jego niezręczność, że dostał śniegową kulą, że naiwnie odwrócił się, gdy go zawołano, i że dwoje staruszków obserwowało to wszystko. Kiedyś pogoniłby młodziaków, by przynajmniej napędzić im strachu. Ale nie teraz.

Stanął przy kiosku z gorącymi napojami i kupił kubek zupy. Oparł się o budkę, zdjął zębami rękawiczkę. Trzymał w dłoniach ciepły, parujący kubek. Podszedł do barierki, usiadł na ławce i powoli popijał zupę.

Za jego plecami sprzedawca wycierał ladę, słuchał radia, paląc ceramicznego papierosa zawieszonego na łańcuszku wokół szyi.

Ciągle czuł ból w plecach. Przez parę unoszącą się z kubka patrzył pogodnie na miasto. Mam za swoje, myślał.

Beychae chciał się z nim widzieć — taką wiadomość zastał po powrocie do hotelu. Po obiedzie miano przysłać po niego samochód.

— To wspaniała wiadomość, Cheradenine.

— Raczej tak.

— Chyba nie wątpisz, prawda?

— Twierdzę tylko, że nie należy spodziewać się zbyt wiele. — Leżał na plecach na łóżku i rozmawiał ze Smą przez przekaźnik w uchu. — Nawet jeśli się z nim spotkam, wątpię, czy uda mi się go wyrwać. Prawdopodobnie postarzał się. Powie: „Cześć, Zakalwe, nadal pracujesz dla Kultury przeciwko tym gazogłowym?” A wtedy chcę, byście ratowali mój tyłek.

— Wyciągniemy cię, możesz się nie martwić.

— Przypuśćmy, że wydostanę faceta. Czy nadal chcecie, bym ruszył do habitatów Impren?

— Tak. Musisz polecieć modułem. Nie możemy ryzykować, wprowadzając „Ksenofoba”. Po ucieczce Beychaego będą bardzo czujni i nie zdołamy się przemknąć ukradkiem. Gdybyśmy tego próbowali, całe Skupisko stanie przeciw nam za wtrącanie się.