— Ile jest do Impren modułem?
— Dwa dni.
Westchnął.
— Myślę, że damy radę.
— Jesteś gotów, gdyby już dzisiaj nadarzyła się okazja?
— Tak. Kapsuła jest zakopana w pustyni i przygotowana. Moduł ukryty w najbliższym gigancie gazowym czeka na sygnał. Jeśli odbiorą mi nadajnik, jak mam się skontaktować?
— Chciałabym powiedzieć „a nie mówiłam” i przeteleportować ci zwiadowcę albo pocisk nożowy, ale nie możemy tego zrobić. Ich system ostrzegawczy by to wykrył. Możemy ustawić mikrosatelitę na orbicie i zapuścić bierne skanowanie, czyli po prostu obserwację. Jeśli zasygnalizuje, że jesteś w biedzie, zawiadomimy kapsułę i moduł. Nie uwierzysz, ale druga możliwość to telefon. Te nie rejestrowane numery Fundacji Vanguard, które ci podano. Zakalwe?
— Noo?
— Masz te numery?
— Och, tak.
— Podłączyliśmy się też biernie do pogotowia ratunkowego w Solotol. Wykręć po prostu trzy jedynki i wrzaśnij do dyspozytora „Zakalwe!” Usłyszymy to.
— Jestem pełen ufności. — Westchnął, kręcąc głową.
— Nie martw się, Cheradenine.
— Ja bym się martwił?
Auto podjechało — zobaczył je przez okno. Zszedł na dół, przywitał się z Mollenem. I tym razem wolałby włożyć skafander, ale wątpił, czy w takim stroju wpuściliby go na silnie strzeżony teren. Wziął więc tylko płaszcz od deszczu i ciemne okulary.
— Witam.
— Witaj, Mollen.
— Miły dzień.
— Owszem.
— Dokąd jedziemy?
— Nie wiem.
— Ale pan prowadzi?
— Tak.
— Więc musi pan wiedzieć, dokąd jedziemy.
— Proszę powtórzyć.
— Musi pan przecież wiedzieć, dokąd jedziemy.
— Przepraszam.
Stał obok samochodu, Mollen przytrzymywał otwarte drzwi.
— Niech mi pan przynajmniej powie, czy to daleko. Chciałbym zostawić informację, jak długo mnie nie będzie.
Olbrzym nachmurzył się, na jego bliznowatej twarzy potworzyły się dziwne, nietypowe zmarszczki. Zastanawiał się, który guzik pudełka nacisnąć. Zamyślony, oblizał wargi. Więc jednak nie usunęli mu języka w sensie dosłownym.
Mollen musi mieć uszkodzone struny głosowe. Ale dlaczego zwierzchnicy nie zaopatrzyli go w sztuczne albo regenerowane? — zastanawiał się pasażer. Może woleli, żeby ich podwładni dysponowali ograniczonym zestawem odpowiedzi — krytykowanie przełożonych wymagało w tej sytuacji znacznego wysiłku.
— Tak.
— Czy to daleko?
— Nie.
— Proszę się zdecydować. — Trzymał ręce na otwartych drzwiach auta. Nie przejmował się tym, że jest nieuprzejmy dla siwowłosego szofera. Chciał natomiast sprawdzić jego wbudowany zasób słów.
— Przepraszam — odparł Mollen.
— Zatem to niedaleko, w obrębie miasta.
Pokryta bliznami twarz znowu się nachmurzyła. Mollen cmoknął, zrobił skruszoną minę i nacisnął inny zestaw guzików.
— Tak.
— W obrębie miasta? — spytał Mollena.
— Może — brzmiała odpowiedź.
— Dziękuję — odparł i wsiadł.
Był to inny samochód niż poprzedniego wieczoru. Mollen, w oddzielonej kabinie, starannie zapiął pasy, nacisnął pedały i odjechał łagodnie. Natychmiast ruszyło za nimi kilka innych samochodów, ale zatrzymały się w pierwszej przecznicy i zablokowały auta dziennikarzy.
Obserwował punkciki szybujących w górze ptaków, gdy nagle widok zaczęło mu coś przesłaniać. Początkowo sądził, że czarne zasłony podnoszą się na zewnątrz okien z tyłu i po bokach. Potem dostrzegł bąbelki — jakiś ciemny płyn wypełniał przestrzeń między podwójnymi szybami. Nacisnął guzik, by porozmawiać z kierowcą.
— Hej! — krzyknął.
Czarny płyn wznosił się również w szybie dzielącej go od Mollena.
Przesłonił już połowę wszystkich okien.
— Tak? — odezwał się olbrzym.
Pasażer chwycił klamkę drzwi. Otworzyły się, do wnętrza powiało zimnem. Czarny płyn nadal się wznosił.
— Co to takiego?
Nim płyn przesłonił mu całkowicie kierowcę, zobaczył, że starannie wybiera on przyciski na syntezatorze mowy.
— Proszę się nie obawiać, panie Staberinde. To tylko środki ostrożności, by zagwarantować dyskrecję panu Beychaemu — brzmiała odpowiedź, wyraźnie wcześniej przygotowana.
— Aha, dobrze.
Zamknął drzwi. W aucie zapanowała ciemność i dopiero po chwili zapaliło się małe światełko. Siedział bezczynnie. Niespodziewane zaciemnienie okien miało go przestraszyć albo może sprawdzić jego reakcję.
Przyćmione żółte światło żarówki nadawało nieciekawy, ciepły nastrój w tym wnętrzu dość przestronnym, choć brak widoków zewnętrznych sprawiał, że wydawało się niewielkie. Podkręcił wentylację, usiadł głębiej i nałożył ciemne okulary.
Auto zakręcało, przyśpieszało, zjeżdżało w dół, łomotało w tunelach, turkotało na mostach. Pasażer wyraźnie zauważał ruch pojazdu.
Przez dłuższy czas z dudnieniem jechali w dół tunelem prosto, a może po dużej spirali. Wreszcie samochód przystanął. Zapadła cisza, po czym z zewnątrz dobiegł nieokreślony hałas i chyba czyjeś głosy. Po chwili auto znów ruszyło. Radio delikatnie ukłuło w małżowinę, wepchnął je głębiej w ucho.
— Promieniowanie rentgenowskie — poinformowano go szeptem.
Pozwolił sobie na uśmieszek. Spodziewał się, że otworzą drzwi i zażądają oddania nadajnika, lecz auto znowu ruszyło nieco naprzód.
Zjeżdżali, ale silnik milczał, więc przypuszczał, że jadą wielką windą. Zatrzymali się, potem znów trochę podjechali i znów zjeżdżali.
Tym razem na pewno po ślimaku. Silnik nadal milczał — więc albo byli holowani, albo zjeżdżali po równi.
Auto stanęło. Czarny płyn w oknach opadał powoli. Znajdowali się w szerokim tunelu oświetlonym długimi białymi jarzeniówkami. Z tyłu tunel zakręcał, z przodu zagradzała go duża metalowa brama.
Mollena nigdzie nie było.
Pasażer nacisnął klamkę, otworzył drzwi i wysiadł.
W tunelu czuł ciepłe, lecz świeże powietrze. Zdjął prochowiec, spojrzał na metalową bramę. Znajdowały się w niej mniejsze drzwi bez klamki. Pchnął je, ale nie ustąpiły. Poszedł więc do samochodu i nacisnął klakson.
Ostry dźwięk rozległ się echem w tunelu, dzwonił w uszach.
Po chwili w drzwiach ukazała się kobieta. Podeszła do samochodu.
— Witam.
— Dzień dobry. Oto jestem.
— I nadal w okularach. — Uśmiechnęła się. — Proszę, niech pan pójdzie ze mną.
Zabrał płaszcz i ruszył za nią.
Za bramą znajdowała się dalsza część tunelu. Potem podeszli do drzwi w bocznej ścianie, zjechali małą windą. Kobieta miała na sobie prostą, długą sukienkę czarną w białe prążki, bez dekoltu.
Winda stanęła. Znaleźli się w małym korytarzu, urządzonym jak przedpokój prywatnego mieszkania. Wisiały tam obrazy, stały kwiaty w doniczkach. Podłoga wyłożona była żyłkowanym szarawym kamieniem. Gruby dywan tłumił kroki, gdy schodzili po kilku schodkach na duży balkon, znajdujący się w połowie ściany obszernej sali, w której wszędzie stały stoły i leżały książki. Zeszli drewnianymi schodkami, mając książki i pod stopami, i nad głową.
Kobieta prowadziła go wokół regałów, do stołu otoczonego krzesłami. Na blacie stała maszyna z małym ekranem, wokół walały się taśmy.
— Proszę tu poczekać.