Выбрать главу

Beychae odpoczywał w swym pokoju. Stary, łysy, o głęboko pooranej twarzy, miał na sobie luźną tunikę maskującą niewielki brzuszek, którego się dorobił, odkąd oddał się nauce. Zamrugał, gdy kobieta zapukała i otworzyła drzwi. Oczy miał wciąż jasne.

— Tsoldrinie, przepraszam, że ci przeszkadzam. Chodź, zobacz, kogo przyprowadziłam.

Poszedł z nią korytarzem i stanął w drzwiach. Kobieta wskazała mężczyznę przy stole z czytnikiem taśm.

— Znasz go?

Tsoldrin Beychae — na tyle staroświecki, by demonstrować swój wiek, nie zaś go ukrywać — nałożył okulary i spojrzał na gościa. Zobaczył mężczyznę dość młodego, długonogiego, o ciemnych włosach związanych z tyłu w kucyk i wyrazistej, nawet przystojnej twarzy, pociemniałej od zarostu, którego nie daje się usunąć przy powierzchniowym goleniu. Jego usta wydawały się okrutne i zarozumiałe. I dopiero po ogarnięciu wzrokiem całej twarzy to wrażenie łagodniało i obserwator — być może niechętnie — musiał przyznać, że ciemne okulary nie potrafiły całkowicie ukryć bujnych brwi i dużych oczu, szeroko otwartych i wyrazistych, które sprawiały, że ogólny efekt nie był nieprzyjemny.

— Nie jestem pewien, ale chyba już gdzieś go spotkałem — rzekł powoli Beychae. W twarzy gościa, nawet przesłoniętej okularami, dostrzegł coś niepokojąco znajomego.

— Chce się z tobą spotkać — oznajmiła kobieta. — Pozwoliłam sobie powiedzieć, że ty również tego chcesz. Twierdzi, że znasz jego ojca.

— Ojca? — spytał Beychae. Może stąd to podobieństwo do osoby, którą znał, i to dziwne niepokojące uczucie. — Zobaczmy, co ma do powiedzenia na swój temat.

— Przekonajmy się — rzekła kobieta. Przeszli do środka biblioteki.

Beychae się ociągał. Przybyły zauważył, że Beychae jest przygarbiony, ale stara się teraz prostować plecy.

— Tsoldrin Beychae, pan Staberinde — przedstawiła ich sobie kobieta.

— To wielki dla mnie zaszczyt, proszę pana — powiedział, przyglądając się Beychaemu z napięciem i niepokojem. Ujął jego rękę.

Kobieta miała zaintrygowaną minę. Z pomarszczonej twarzy Beychaego nic nie dało się wyczytać. Patrzył na gościa, trzymając bezwładnie dłoń w jego ręce.

— Pan… Staberinde — powiedział obojętnym głosem. Odwrócił się do kobiety w czarnej sukni. — Dziękuję ci.

— Nie ma za co — odparła i wycofała się.

Przybysz zrozumiał, że Beychae wie. Ruszył między regały. Stanął między półkami i jakby od niechcenia klepał się w ucho.

— Nie sądzę, żeby pan znał mego… przodka — mówił do Beychaego.

— Występował pod innym nazwiskiem. — Zdjął ciemne okulary.

Beychae patrzył na niego z tym samym wyrazem twarzy.

— Chyba znałem — odparł, zerkając w przestrzeń za przybyszem. Wskazał krzesła. — Usiądźmy.

Gość nałożył okulary.

— Tak więc, co pana tu sprowadza, panie Staberinde?

Przybysz usiadł przy stole naprzeciw Tsoldrina.

— Ciekawość, jeśli chodzi o pana. Natomiast do Solotol przybyłem, gdyż… po prostu coś mnie zmuszało, bym je zwiedził. Jestem… związany z Fundacją Vanguard, w jej zarządzie dokonano pewnych zmian. Może pan słyszał?

Beychae pokręcił głową.

— Nie. Tu, na dole, nie śledzę wiadomości.

Gość rozejrzał się teatralnie.

— Chyba… — spojrzał Beychaemu prosto w oczy — …to nie jest najlepsze miejsce do rozmowy, hmm?

Beychae otworzył usta. Miał rozdrażnioną minę.

— Chyba tak — przyznał. — Proszę mi wybaczyć.

Gość obserwował Tsoldrina. Z trudem wytrzymywał na miejscu.

Rozejrzał się po bibliotece. Tyle książek. Tak cuchną. Tyle zapisanych słów, tyle żywotów spędzonych na bazgraniu, tyle par oczu popsutych od czytania. Dlaczego ludziom na tym wszystkim zależy?

— Teraz? — usłyszał głos kobiety.

— A dlaczego nie? — odpowiedział Beychae.

— To wiąże się z niedogodnościami…

— Jakimi? Czyżby windy nie działały?

— Nie, ale…

— Więc chodźmy. Tak dawno nie byłem na powierzchni.

— No dobrze… poczynię przygotowania — odparła niepewnie i odeszła.

— Słuchaj, Z… Staberinde. — Beychae uśmiechnął się przepraszająco. — Zrobimy małą wycieczkę na powierzchnię, dobrze?

— Owszem, czemu nie? — Usiłował nie okazywać entuzjazmu. — Dobrze się pan czuje, panie Beychae? Słyszałem, że jest pan na emeryturze.

Przez parę minut wymieniali ogólniki. Spomiędzy regałów wyszła młoda blondynka ze stosem książek na rękach. Zrobiła zdziwioną minę, gdy zobaczyła gościa, potem stanęła z tyłu Beychaego. Ten spojrzał na nią pogodnie.

— Kochanie, to jest pan… Staberinde. — Uśmiechnął się nieśmiało. — Moja asystentka, pani Ubrel Shiol.

— Bardzo mi miło. — Gość skinął głową.

Cholera, pomyślał.

Pani Shiol położyła książki na stole i oparła rękę na ramieniu Beychaego. Starzec rozpostarł swe chude palce na jej dłoni.

— Mamy pojechać do miasta? — spytała kobieta. Spojrzała w dół na staruszka, swobodną ręką wygładziła fartuch. — To bardzo nagła decyzja.

— Owszem — przyznał Beychae. — Przekonasz się, że stary człowiek czasami potrafi jeszcze zaskoczyć.

— Będzie zimno — zauważyła kobieta odchodząc. — Przyniosę ci ciepłe ubrania.

Beychae patrzył jej w ślad.

— Wspaniała dziewczyna. Nie wiem, co bym bez niej zrobił.

— Rzeczywiście.

Może będziesz się musiał tego dowiedzieć, pomyślał gość.

Przygotowania do wyprawy na powierzchnię zajęły godzinę. Beychae był podekscytowany. Ubrel Shiol kazała mu włożyć ciepłe ubranie. Zdjęła fartuch, przywdziała kombinezon i podwiązała włosy. Jechali tym samym samochodem, który przywiózł gościa. Prowadził Mollen. Gość, Beychae oraz pani Shiol usiedli z tyłu, naprzeciw nich — kobieta w czarnej sukni.

Wychynęli z tunelu na światło dzienne. Na obszernym podwórku leżał śnieg. Otworzyła się druciana brama. Ochroniarze obserwowali przejeżdżające auto. Mollen wybrał boczną drogę, by dostać się na autostradę. Przystanął przed skrzyżowaniem.

— Czy jest tu gdzieś rynek? — spytał Beychae. — Zawsze lubiłem gwar i krzątaninę targowisk.

Gość przypomniał sobie, że na łące nad rzeką Lotol rozbił się wędrowny cyrk. Zaproponował, by tam pojechać. Mollen wyprowadził samochód na szeroki, pusty niemal bulwar.

— Kwiaty — powiedział nieoczekiwanie.

Spojrzeli na niego.

Położył rękę na oparciu siedzenia, z tyłu za plecami Beychaego i Ubrel Shiol. Musnął ręką włosy Ubrel, strącając z nich spinkę. Zaśmiał się i podniósł spinkę z półki pod tylną szybą. Dzięki tym zabiegom mógł spojrzeć na drogę z tyłu.

Za nimi jechała duża półciężarówka.

— Kwiaty? — spytała kobieta w czarnej sukni.

— Chciałbym kupić kwiaty — odparł, uśmiechając się najpierw do niej, potem do Shiol. Klasnął w dłonie. — No właśnie. Mollen, na rynek kwiatowy! — Siadł głębiej, nadal uśmiechając się błogo. Potem się pochylił. — Jeśli można — rzekł do kobiety przepraszającym tonem.

Uśmiechnęła się.

— Oczywiście. Mollen, słyszałeś?

Samochód skręcił na inną drogę.

Na rynku kwiatowym, wśród straganów, kupił bukiety i ofiarował je obu kobietom.

— Tam jest targ! — Pokazał na drugi brzeg rzeki, gdzie iskrzyły się namioty i wirowały hologramy.

Przepłynęli na drugą stronę małym promem targu kwiatowego, który mógł zabrać tylko jeden pojazd. Półciężarówka musiała poczekać na brzegu.