— To szaleństwo — powtórzył Beychae, tuląc w dłoniach głowę Ubrel Shiol. Z ust kobiety sączyła się ślina. — Jesteś szalony, Zakalwe, po prostu szalony. — Zapłakał.
Podszedł do Beychaego, przyklęknął na jedno kolano, trzymając pistolet zabrany Shiol.
— Tsoldrinie, jak sądzisz, po co to miała? — Położył dłoń na ramieniu starca. — Czy nie zauważyłeś, jak się poruszała, gdy próbowała mnie kopnąć? Bibliotekarze… asystenci naukowi… tak się nie poruszają. — Poprawił i wygładził kołnierz nieprzytomnej kobiety. — To jeden z twoich strażników, prawdopodobnie zostałaby twoim katem. — Sięgnął pod samochód, wyciągnął bukiet kwiatów i umieścił je pod głową dziewczyny, wyjąwszy stamtąd przedtem ręce Beychaego. — Tsoldrinie, musimy iść. Nic jej nie będzie.
Ułożył ręce Shiol w wygodniejszej pozycji. Już leżała na boku, więc nie groziło jej zachłyśnięcie. Chwycił Beychaego ostrożnie pod ramiona i powoli postawił na nogi. Ubrel Shiol mrugnęła i otworzyła oczy. Zobaczyła przed sobą obu mężczyzn. Powiedziała coś cicho, a jej palce powędrowały na kark. Zaczęła się przetaczać, ciągle jeszcze zamroczona. Ręka podniesiona do szyi wróciła z małym cylindrem, podobnym do pióra. Beychae zesztywniał, gdy dziewczyna podniosła oczy i padając w przód, skierowała mały laser na jego głowę.
Starzec spojrzał w jej ciemne, niezupełnie przytomne oczy ponad małym laserem. Usiłowała stanąć pewniej i celowała w niego. Nie w Zakalwego, ale we mnie. We mnie! — pomyślał z odrazą.
— Ubrel… — zaczął.
Dziewczyna upadła, tracąc na dobre przytomność.
Beychae patrzył na jej ciało leżące bezwładnie na drodze. Potem usłyszał, jak ktoś wymawia jego imię i ciągnie go za ramię.
— Tsoldrinie… Tsoldrinie… Chodźże.
— Ona celowała we mnie, Zakalwe, nie w ciebie!
— Wiem, Tsoldrinie.
— We mnie celowała!
— Wiem. Chodź. Jest kapsuła.
— We mnie…
— Wiem, wiem. Wsiadaj.
Patrzył na płynące w górze szare chmury. Stał na kamiennym wierzchołku wysokiego wzgórza, otoczonym przez inne wierzchołki prawie równie wysokie, wszystkie zalesione. Spojrzał po zielonych zboczach i dziwnych, poobcinanych kamiennych słupach i plintach, pokrywających wierzch platformy. Dość długo mieszkał w mieście-kanionie, teraz wobec tak rozległego horyzontu odczuwał zawrót głowy. Odrzucił nogami zeschłe liście i podszedł do Beychaego, obok którego spoczywał karabin oparty o wielki okrągły kamień. Kapsuła została sto metrów dalej, na dole wśród drzew.
Po raz piąty czy szósty obejrzał urządzenie.
Chciało mu się płakać: to była taka piękna broń. Za każdym razem gdy ją podnosił, miał cichą nadzieję, że będzie w porządku, że nie powiadamiając go o tym, Kultura wyposażyła karabin w jakiś mechanizm autoremontujący, że uszkodzenie zniknie…
Podmuchy wiatru rozrzucały liście. Z rozdrażnieniem potrząsnął głową. Beychae, siedzący w grubo watowanych spodniach i długiej marynarce, obrócił się i spojrzał na niego.
— Uszkodzony?
— Uszkodzony — odpowiedział poirytowany.
Chwycił broń oburącz, zakręcił nad głową i wypuścił. Wirując poleciała w drzewa w dole stoku, zniknęła w zamieci liści.
Usiadł obok Beychaego.
Karabinu plazmowego nie ma, został tylko pistolet; jeden skafander; prawdopodobnie nie można użyć skafandra AG, nie zdradzając swego położenia; nigdzie nie ma modułu; żadnej wiadomości z terminalu w kolczyku ani z samego skafandra… żałosna sytuacja. Sprawdził, czy skafander odbiera jakieś sygnały. Ekran na nadgarstku pokazywał program informacyjny — nie wspominano nic o Solotol. Mówiono tylko o kilku lokalnych wojnach w Skupisku. Beychae także spojrzał na mały ekran.
— Czy możesz się z tego zorientować, czy nas szukają? — zapytał.
— Tylko jeśli podadzą to w wiadomościach. Informacje wojskowe są przekazywane skupioną wiązką. Mała szansa, że złapiemy przekaz. — Spojrzał na chmury. — Prawdopodobnie przekonamy się o tym wkrótce bezpośrednio.
Beychae skrzywił się i rzekł:
— Chyba wiem, gdzie jesteśmy, Zakalwe.
— Tak? — odpowiedział bez entuzjazmu. Wsparł łokcie na kolanach, patrzył na horyzont, na niskie wzgórza za lesistymi równinami.
Beychae skinął głową.
— Myślałem o tym. Zdaje się, że to jest Obserwatorium Srometreńskie w lesie Deshal.
— Jak daleko od Solotol?
— To inny kontynent. Dwa tysiące kilometrów z hakiem — wyjaśnił starzec.
— Ta sama szerokość geograficzna — odparł ponuro, patrząc na chłodne, szare niebo.
— Mniej więcej, jeżeli rzeczywiście jesteśmy tam, gdzie przypuszczam.
— Kto tu rządzi, Tsoldrinie? Ta sama zgraja co w Solotol? Humaniści?
— Ci sami — odparł Beychae. Wstał, otrzepał spodnie i rozejrzał się po spłaszczonym szczycie wzgórza, po dziwacznych kamiennych instrumentach, które pokrywały bruk. — Obserwatorium Srometreńskie! — powtórzył. — Co za ironia losu, Zakalwe, że na naszej drodze do gwiazd wylądowaliśmy właśnie tu!
— Nie jest to prawdopodobnie zupełny zbieg okoliczności — stwierdził. Podniósł gałązkę i odsłonił kilka kształtów w pyle pod stopami. — Czy to słynne miejsce?
— Oczywiście — odparł Beychae. — Przez pięćset lat było ośrodkiem badań astronomicznych starego Imperium Vrehidskiego.
— Są tu szlaki turystyczne?
— Z pewnością.
— Więc prawdopodobnie jest w pobliżu boja sprowadzająca pojazdy latające. Kapsuła mogła się skierować tutaj, gdy zorientowała się, że jest uszkodzona. By łatwiej nas mogli znaleźć. — Spojrzał w niebo. — Niestety, wszyscy.
Potrząsnął głową, a potem znowu skrobał gałązką po ziemi.
— Co teraz będzie, Zakalwe?
Wzruszył ramionami.
— Poczekamy i zobaczymy, kto się pokaże. Nie umiem uruchomić żadnego urządzenia łączności, więc nie wiemy, czy Kultura wie, co się wydarzyło… jak się orientuję, moduł ciągle tu zmierza, a może nawet cały statek Kultury lub — co chyba jest bardziej prawdopodobne — twoi kumple z Solotol… — Wzruszył ramionami, rzucił gałązkę i usiadł, opierając się o kamienie. Patrzył w niebo. — Mogą nas obserwować właśnie w tej chwili.
Beychae również spojrzał w górę.
— Przez chmury?
— Przez chmury.
— Czy w takim razie nie powinieneś się skryć? Pobiec w las?
— Niewykluczone.
Beychae stał, spoglądając w dół na niego.
— Gdzie zamierzałeś mnie zabrać, gdyby udało nam się uciec?
— Do Układu Impren. Znajdują się tam habitaty przestrzenne — wyjaśnił. — Są neutralni, a przynajmniej nie tacy prowojenni jak ci tutaj.
— Zakalwe, czy twoi… zwierzchnicy naprawdę myślą, że wojna jest bliska?
— Tak — westchnął. Już przedtem podniósł przyłbicę skafandra, teraz zdjął hełm. Przeciągnął dłonią po czole i po zebranych z tyłu włosach, a potem wyjął koński ogon z pierścionka, strząsając swoje długie czarne włosy. — Może się odwlec dziesięć dni, a może sto, ale nadejdzie. — Uśmiechnął się wąskimi ustami do Beychaego. — Z tego samego powodu, co poprzednim razem.
— Myślałem, że wygraliśmy ekologiczny spór o terraformowanie.
— Owszem, lecz czasy się zmieniają. Ludzie się zmieniają, pokolenia też. Wygraliśmy bitwę o uznanie rozumności maszyn, ale najwidoczniej później coś sknocono. Teraz ludzie mówią: owszem, maszyny są rozumne, ale tylko ludzki rozum naprawdę się liczy. Ponadto człowiekowi nigdy nie potrzeba wielu pretekstów, by uważał inne gatunki za niższe.