Beychae milczał.
— Zakalwe, czy kiedykolwiek myślałeś, że w tych wszystkich sprawach Kultura może nie być aż tak altruistyczna, jak utrzymuje? — rzekł po chwili.
— Nie, nigdy o tym nie myślałem — stwierdził, lecz Beychae odniósł wrażenie, że nie zastanawiał się serio nad odpowiedzią.
— Chcą, żeby inni byli tacy jak oni, Cheradenine. Sami nie terraformują, więc nie chcą, żeby robili to inni. Wiesz, jest również wiele argumentów za. Zwiększenie różnorodności gatunku często wydaje się ludziom ważniejsze niż zachowanie stanu naturalnego, nawet jeśli pominąć to, że uzyskuje się dodatkową przestrzeń życiową. Kultura głęboko wierzy w rozumność maszyn, więc uważa, że wszyscy też powinni to uznać, ale chyba wierzy również, że każdą cywilizacją powinny rządzić jej maszyny. A tego pragnie już znacznie mniej ludzi. Sprawa tolerancji międzygatunkowej ma, przyznaję to, inny charakter, lecz nawet tutaj może się wydawać, że Kultura nalega, iż celowe przemieszanie jest nie tylko dozwolone, lecz pożądane. Prawie obowiązkowe. I kto może stwierdzić, że to jest słuszne?
— Tsoldrinie, więc powinniście prowadzić wojnę, żeby… co? Oczyścić powietrze?
— Nie, Cheradenine. Próbuję ci zasugerować, że Kultura może nie być taka obiektywna, jak ci się wydaje, a więc jej ocena szans wybuchu wojny może być równie niewiarygodna.
— Obecnie na kilku planetach trwają małe wojny. Ludzie publicznie mówią o wojnie. Albo jak jej uniknąć, albo jak ją ograniczyć, albo w jaki sposób można do niej doprowadzić… ale ona nadciąga; czuje się ją w powietrzu. Powinieneś słuchać wiadomości, Tsoldrin. Wtedy byś wiedział.
— W takim razie wojna jest chyba nieunikniona — rzekł Beychae. Odwrócił wzrok na zalesione równiny i wzgórza za obserwatorium. — Może po prostu… nadszedł czas.
— Bzdury! — odparł. Beychae spojrzał na niego zdziwiony. — Jest takie powiedzenie: „wojna jest jak długa skała”. Możesz ją całkowicie ominąć lub chodzić po szczycie, póki masz ochotę, możesz nawet zeskoczyć, a jeśli trafisz na pobliską półkę, możesz znowu wspiąć się na szczyt. Zawsze masz wybór, jeśli po prostu cię nie napadnięto, a nawet wówczas istnieje wybór, którego nie zauważyłeś i nie dokonałeś: przede wszystkim mogłeś uniknąć inwazji. Wy tutaj nadal macie wybór.
— Zakalwe — powiedział Beychae — zaskakujesz mnie. Sądziłem, że ty…
— Sądziłeś, że będę stronnikiem wojny? — spytał z uśmiechem na ustach. Położył dłoń na ramieniu Beychaego. — Zbyt długo trzymałeś nos w książkach, Tsoldrinie.
Spacerował obok kamiennych instrumentów. Beychae spojrzał na hełm skafandra leżący na kamieniach.
— Masz rację, Zakalwe — powiedział idąc za nim. — Długo nie byłem w głównym nurcie polityki. Obecnie nie znam połowy ludzi u władzy, nie wiem, o co właściwie chodzi ani jaki jest dokładny bilans rozmaitych przymierzy… Kultura nie może być tak… zdesperowana, by uważać, że mogę zmienić bieg wydarzeń. Prawda?
Młodszy mężczyzna obrócił się i spojrzał w twarz Beychaego.
— Tsoldrinie, mówiąc szczerze, nie wiem, choć o tym myślałem. Może po prostu liczysz się jako symbol, a może każdy rozpaczliwie chce znaleźć pretekst, by nie walczyć. Ty, nie zamieszany w ostatnie wydarzenia, jakby zmartwychwstały, zaproponowałbyś kompromis pozwalający zachować twarz. A może Kultura myśli sobie po cichu, że mała, krótka wojenka to dobry pomysł, a nawet wie, że nic nie może przeszkodzić wojnie na pełną skalę, ale chce, by widziano, że coś robi, bez względu na skuteczność tych planów, tak by ludzie nie dopytywali się później: „Spróbowaliście tego albo tamtego?” — Wzruszył ramionami. — Nigdy nie usiłowałem rozszyfrować Kultury, Tsoldrinie, nie mówiąc już o Służbie Kontaktu, a już na pewno nie próbowałem rozszyfrować Sekcji Specjalnej.
— Po prostu robisz, o co cię proszą.
— I dostaję za to dobrą zapłatę.
— Ale wyobrażasz sobie, że jesteś po stronie dobra, prawda, Cheradenine?
Uśmiechnął się i usiadł na kamiennej plincie, kołysząc nogami.
— Tsoldrinie, nie mam pojęcia, czy oni są szlachetni, czy nie. Z pewnością takie sprawiają wrażenie, lecz z drugiej strony kto wie, czy wrażenia i rzeczywistość to jedno? — Nachmurzył się, odwrócił wzrok. — Nigdy nie widziałem, by byli okrutni, nawet wtedy, gdy mieli ku temu podstawy. Czasami wydają się przez to zimni. — Znowu wzruszył ramionami. — Lecz są ludzie, którzy utrzymują, że to właśnie źli bogowie zawsze mają najpiękniejsze twarze i najłagodniejsze głosy. Bzdury — dodał i zeskoczył z kamiennego stołu. Stanął przy balustradzie na skraju starego obserwatorium i patrzył w niebo czerwieniejące nad horyzontem. Za godzinę nastanie ciemność. — Dotrzymują obietnic i płacą najwyższe stawki. Dobrzy z nich pracodawcy, Tsoldrinie.
— To nie znaczy, że powinniśmy pozwolić im decydować o naszym losie.
— Pozwoliłbyś na to raczej tym dekadenckim głupkom z Zarządu?
— Przynajmniej cała sprawa dotyczy również ich, Zakalwe. Dla nich nie jest to wyłącznie gra.
— Och, myślę, że właśnie tak to widzą. Różnica polega na tym, że odmiennie od Umysłów Kultury, wiedzą zbyt mało, by traktować gry poważnie. — Wciągnął powietrze i obserwował, jak wiatr porusza gałęziami w dole; liście spadały. — Nie mów, że jesteś po ich stronie, Tsoldrinie.
— Strony w tym sporze zawsze były dziwne — odrzekł Beychae. — Wszyscy mówiliśmy, że chcemy tylko dobra Skupiska, i sądzę, że właśnie tego chcieliśmy. Nadal tego chcemy. Ale właściwie nie wiem, co należy robić. Czasami wydaje mi się, że wiem za dużo, studiowałem za dużo, pamiętam za dużo. Wszystko wydaje się jakoś uśredniać; pokrywać jakby kurzem osiadającym na… na tej maszynerii, którą w sobie nosimy, która pobudza nas do działania. Ten kurz wszystko wygładza, tak że zawsze widać i dobro, i zło po każdej stronie i zawsze są jakieś argumenty i precedensy przemawiające za wszelkimi możliwymi działaniami… w efekcie człowiek nie podejmuje żadnych działań. Może właśnie tak ma być; może właśnie tego wymaga ewolucja, by ustąpić pola młodszym, nie obciążonym umysłom i tym, którzy nie obawiają się działań.
— W porządku, więc to jest równowaga. Wszystkie społeczeństwa są takie. Powściągająca ręka starców i zapalczywi młodzi. Ten system działa za sprawą pokoleń, dzięki organizacji waszych instytucji, ich ewolucji, wymianie. Jednak Zarząd, Humaniści, łączą w sobie najgorsze cechy obu grup. Stare, szkodliwe, zdyskredytowane idee upichcone z młodzieńczym pobrzękiwaniem szabelką. To kupa bzdur, Tsoldrinie, i dobrze o tym wiesz. Zasłużyłeś sobie na urlop od obowiązków, nikt nie przeczy. Lecz nie uchroni cię to przed poczuciem winy, gdy nastaną czasy okropne. Masz władzę, Tsoldrinie, czy ci się to podoba, czy nie; niezaangażowanie jest deklaracją, rozumiesz? Cóż warte całe twoje studiowanie, wiedza i badania, jeśli nie doprowadzają do mądrości? A czymże jest mądrość, jeśli nie wiedzą, co jest słuszne i co należy zrobić? Dla niektórych ludzi z tej cywilizacji jesteś prawie bogiem, Tsoldrinie, również niezależnie od tego, czy ci się to podoba, czy nie. Jeśli nie zrobisz nic… poczują się porzuceni. Będą rozpaczać. I któż może ich za to winić?
Zrezygnowanym ruchem położył dłonie na kamiennej barierce i patrzył w ciemniejące niebo. Beychae milczał.
Dał starcowi jeszcze chwilę do namysłu, potem rozejrzał się po płaskim, kamiennym szczycie wzgórza i dziwnych kamiennych instrumentach.
— Obserwatorium, co?
— Tak — odpowiedział Beychae po chwili. Dotknął jednej z kamiennych plint. — Uważa się, że cztery czy pięć tysięcy lat temu było to miejsce pochówku; potem miało jakieś znaczenie astrologiczne. Później na podstawie uzyskanych tutaj danych przewidywano zaćmienia Słońca. W końcu Vrehidzi zbudowali obserwatorium, by studiować ruchy księżyców, planet i gwiazd. Są tu zegary wodne, słoneczne, sekstansy, zegary planetarne… częściowe planetaria… oraz prymitywne sejsmografy lub przynajmniej wskaźniki kierunków trzęsień ziemi.