— Mieli teleskopy?
— Bardzo niedoskonałe i dopiero w ostatnim dziesięcioleciu istnienia Imperium. Dane otrzymane dzięki nim spowodowały mnóstwo problemów. Przeczyły dotychczasowej wiedzy.
— Rozumiem. Co to takiego?
Na jednej plincie znajdowała się ogromna, zardzewiała misa metalowa z ostrym wrzecionem pośrodku.
— Kompas — objaśnił Beychae. — Uruchamiają go pola.
— A to? Wygląda jak pień drzewa. — Poklepał ogromny, zgrubnie wykonany, pokryty ledwo widocznymi rowkami cylinder metrowej wysokości i dwumetrowej średnicy. — O, kamień.
Tsoldrin również podszedł do kamiennego cylindra.
— Coś mi się wydaje, że… początkowo był zwykły pień… — Przebiegł dłonią po kamiennej powierzchni, zerknął wokół krawędzi, jakby czegoś szukał. — Ale skamieniał, dawno temu. Zobacz, Zakalwe, nadal widać słoje.
Ten się pochylił, spojrzał na szarą kamienną powierzchnię oświetloną niknącym wieczornym światłem. Słoje przyrostów martwego obecnie drzewa były rzeczywiście widoczne. Zdjął rękawiczkę skafandra i palcami pogłaskał powierzchnię głazu. Skamieniałe drewno musiało wietrzeć niejednolicie, gdyż słoje zdawały się wypukłe. Palcami wyczuwał drobne rowki, jak odcisk palca potężnego kamiennego boga.
— Tyle lat — wydyszał. Położył dłoń w rdzeniu pnia i znów przebiegł dłonią ku krawędzi. Beychae milczał.
Każdy rok to całkowity słój, jego grubość informuje, czy rok był dobry, czy zły, a każdy słój jest kompletny, zamknięty. Każdy rok jak część wyroku, a każdy słój jak ogniwo kajdan, przytwierdzające do przeszłości; każdy słój to ściana, więzienie. Wyrok zamknięty w drewnie, teraz zamknięty w kamieniu. Zamrożony dwukrotnie, skazany dwukrotnie. Raz — na czas wyobrażalny, drugi raz — na niewyobrażalny. Palcem przebiegł ścianki słoja — suchy papier nad żłobkowanym kamieniem.
— To tylko pokrywa — odezwał się Beychae z drugiej strony skamieniałego drzewa. — Powinien tu być… ach, mamy. Nie spodziewaj się, że naprawdę zdołamy to podnieść, oczywiście…
— Pokrywa? — Włożył z powrotem rękawice i obszedł kamień do miejsca, gdzie stał Beychae. — Pokrywa czego?
— Łamigłówka, którą zabawiali się cesarscy astronomowie, gdy niebo było przesłonięte chmurami — wyjaśnił Beychae. — Tutaj. Widzisz ten chwyt, Zakalwe?
— Momencik. Zechcesz się trochę cofnąć?
Beychae się odsunął.
— Tu przewidywano czterech silnych mężczyzn, Zakalwe.
— Skafander jest silniejszy, choć manewrowanie może być trochę…
Znalazł na kamieniu dwa chwyty.
— Skafander, polecenie: siła normalna, maksymalna.
— Musisz mówić do skafandra? — spytał Beychae.
— Tak. — Zgiął się, podniósł krawędź kamiennej pokrywy. Pył wzbił się pod podeszwą jednego z buciorów, co oznaczało, że jakiś zaklinowany kamyk ustąpił. — Do niego owszem. Mają też takie modele, że wystarczy o czymś pomyśleć, ale… — pociągnął za krawędź pokrywy i wystawił nogę, by przenieść swój środek ciężkości — …ale po prostu nigdy nie podobało mi się to rozwiązanie. — Trzymał nad głową kamienną pokrywę skamieniałego pnia, a potem przy akompaniamencie miażdżonego, wypryskującego spod stóp żwiru poszedł niezgrabnie do drugiego kamiennego stołu. Schylił się, przesunął na bok kamienną pokrywę i wrócił. Zrobił błąd — klasnął w dłonie, co zadźwięczało jak wystrzał z armaty. Uśmiechnął się. — Skafander, polecenie: wyłączyć siłę.
Kamień odsłonił wnętrze płytkiego stożka, wyrzeźbionego jakby z tego samego skamieniałego pnia, żłobkowanego kolejnymi słojami drzewa.
— Dość sprytnie.
— Nie patrzysz na to we właściwy sposób, Cheradenine — oznajmił Beychae. — Przyjrzyj się temu bliżej. Zapewne nie masz przy sobie czegoś małego i sferycznego? Jak… kulka z łożyska kulkowego.
— Łożyska kulkowego?
— Nie macie takich rzeczy, Zakalwe?
— W większości społeczeństw żywot łożysk kulkowych nie trwa długo po pojawieniu się nadprzewodnictwa w temperaturze pokojowej, nie mówiąc już o technice pól. Chyba że zajmujesz się archeologią przemysłową i usiłujesz utrzymać na chodzie jakąś zabytkową maszynę. Nie, nie mam żadnej kulki… — zerknął z bliska na środek płytkiego kamiennego stożka. — Żłobkowanie.
— Właśnie — uśmiechnął się Beychae.
— To labirynt! — wykrzyknął, gdy cofnął się i całościowo spojrzał na żłobkowany stożek.
Labirynt. Mieli labirynt w ogrodzie, ale gdy zbyt dobrze go poznali, wykorzystywali tylko wtedy, gdy przyjeżdżały w gości inne dzieci, których nie lubili. Mogli je zgubić w labiryncie na kilka godzin.
— Tak — kiwnął głową Beychae. — Małymi kulistymi paciorkami lub kamyczkami zaczynali wewnątrz i próbowali znaleźć drogę ku krawędzi. — Spojrzał uważniej. — Mówi się, że w jakiś sposób zmienili to w grę, że malowano linie, które dzieliły każdy słój na segmenty. Za pomocą małych drewnianych mostków i blokad zagradzających drogę można było ułatwić własny postęp i utrudnić posuwanie się przeciwnikom. — Beychae zmrużył oczy w gasnącym świetle. — Farba musiała zblaknąć.
Patrzył w dół na setki małych rowków w powierzchni płytkiego stożka. Jak model olbrzymiego wulkanu, pomyślał i uśmiechnął się.
Westchnął, spojrzał na ekran wbudowany w nadgarstek skafandra, nacisnął znowu sygnał alarmowy. Żadnej odpowiedzi.
— Zakalwe, próbujesz skontaktować się z Kulturą?
— Uhm — mruknął, znowu wpatrzony w skamieniały labirynt.
— Cheradenine, co się stanie, jeśli Zarząd nas znajdzie?
Wzruszył ramionami i podszedł do balustrady.
— Chyba niewiele. Prawdopodobnie nie rozwalą mi zaraz łba, ale będą chcieli mnie wypytać. To da Kulturze mnóstwo czasu, by mnie wydostać albo negocjując, albo po prostu wykradając. Nie martw się o mnie. — Uśmiechnął się do Beychaego. — Powiedz im, że porwałem cię siłą. Ja przyznam, że cię ogłuszyłem i wpakowałem w kapsułę. Nie przejmuj się. Prawdopodobnie pozwolą ci wrócić od razu do twoich badań.
Beychae również wsparł się na balustradzie.
— Moje studia stanowiły konstrukcję delikatną: utrzymywały mój starannie pielęgnowany indyferentyzm. Podjęcie ich po tym, jak… energicznie i gwałtownie je przerwałeś, może okazać się trudne.
— Rozumiem. — Próbował się nie uśmiechać. Popatrzył na dół na drzewa, potem na rękawice skafandra, jakby sprawdzając, czy są tam wszystkie palce. — Posłuchaj, Tsoldrinie… Przykro mi… z powodu twojej przyjaciółki, pani Shiol.
— Mnie też — rzekł cicho Beychae. Uśmiechnął się niepewnie. — Byłem szczęśliwy, Cheradenine. Wcześniej nie czułem się tak przez… dosyć długo. — Patrzyli na słońce za obłokami. — Czy jesteś pewien, że należała do nich? To znaczy… czy jesteś absolutnie pewny?
— Ponad wszelką rozsądną wątpliwość, Tsoldrinie. — Wydało mu się, że w oczach starca zobaczył łzy. Odwrócił wzrok. — Przykro mi.
— Mam nadzieję — rzekł Tsoldrin — że nie jest to jedyny sposób, by uszczęśliwić starca… sprawić, by był szczęśliwy. Przez oszustwo.