Выбрать главу

— Może niecałkowite oszustwo — pocieszał. — A ponadto teraz starość to nie to co kiedyś. Ja jestem stary — przypomniał Beychaemu, który skinął głową, wyciągnął chusteczkę i kichnął.

— Oczywiście. Zapomniałem. Dziwne, prawda? Kiedy spotykamy kogoś po długim czasie, zawsze nas zaskakuje, jak wyrósł albo jak się postarzał. Lecz ty, cóż, nie zmieniłeś się ani trochę, ja natomiast, Cheradenine, czuję się przy tobie bardzo stary, niesprawiedliwie, krzywdząco stary.

— Tak naprawdę zmieniłem się, Tsoldrinie. — Uśmiechnął się szeroko. — Ale nie, nie zestarzałem się. — Spojrzał Beychaemu w oczy. — Oni daliby to również tobie, gdybyś ich poprosił. Kultura pozwoliłaby ci odmłodnieć, a potem ustabilizować swój wiek albo pozwolić ci znowu się starzeć, lecz bardzo powoli.

— To łapówka, Zakalwe? — spytał z uśmiechem Beychae.

— Tylko taki sobie pomysł. Zapłata, nie łapówka. Nie wmuszą ci tego. Ale i tak jest to zagadnienie akademickie. — Przerwał, wskazał ręką niebo. — Teraz zupełnie akademickie. Nadlatuje samolot.

Tsoldrin spojrzał na czerwone chmury zachodu. Nie dostrzegał żadnego samolotu.

— Kultury? — zapytał ostrożnie.

— W tych okolicznościach, Tsoldrinie, jeśli możesz go dostrzec, nie może należeć do Kultury. — Obrócił się, ruszył szybko i włożył hełm skafandra. Za opancerzoną, pełną czujników płytą przednią hełmu smagła twarz nabrała nagle cech nieludzkich. Wyjął z kabury wielki pistolet. — Tsoldrinie — ozwał się jego głos z głośników w klatce piersiowej skafandra, podczas gdy on sam sprawdzał ustawienia pistoletu. — Na twoim miejscu wróciłbym do kapsuły albo po prostu szybko się gdzieś schował. — Twarz w hełmie jak głowa jakiegoś olbrzymiego, strasznego owada odwróciła się do Beychaego. — Przygotowuję się do bitwy z tymi dupkami, dla czystej przyjemności, i lepiej, żeby nie było cię w pobliżu.

IV

Łajba miała osiemdziesiąt kilometrów długości i nazywała się „Rozmiary to nie wszystko”. Prawdę mówiąc, ostatnio przebywał przez dłuższy czas na czymś większym, ale to była płytowa góra lodowa, tak duża, że mogły się na niej ukryć dwie armie, jednak jeśli chodzi o wielkość, Wszechstronny Pojazd Systemowy niewiele jej ustępował.

— Jak się to wszystko trzyma do kupy?

Stał na balkonie i spoglądał na miniaturową dolinę zbudowaną z jednostek mieszkalnych. Schodkowe tarasy wypełniała bujna zieleń, przestrzeń przecinały kładki dla pieszych i wysmukłe mosty, a na dnie płynął strumyk. Ludzie siedzieli przy stołach na małych podwórkach, wypoczywali przy strumyku na trawie lub w kawiarniach i barach, leżeli na poduszkach i kanapach. Nad strumykiem pod niebiesko świecącym sklepieniem biegła w dal, powtarzając zakosy doliny, podwieszona rura transportowa. Pod rurą jaśniała krzywa sztucznego słonecznego światła, jak ogromny pas oświetleniowy.

— Co? — spytała Diziet Sma. Zjawiła się przy nim z dwoma drinkami. Wręczyła mu jeden.

— Są zbyt wielkie — wyjaśnił.

Obrócił się do kobiety. Widział urządzenia, które nazywali „nawami”, gdzie budowano mniejsze statki („mniejszy” znaczy w tym wypadku o długości ponad trzech kilometrów), rozległe, niczym nie podparte hangary o cienkich ściankach. Przebywał w pobliżu ogromnych maszyn, które, o ile mógł się zorientować, były solidne i niedostępne (jak to?) i najwyraźniej niezwykle masywne. Czuł dziwne zagrożenie, gdy wykrył, że nigdzie w rozległym statku nie ma sterowni, mostka, pokładów załogi, lecz tylko trzy sterujące wszystkim Umysły — najprawdopodobniej skomplikowane komputery (co takiego?!).

A teraz oglądał przestrzeń, gdzie żyją ludzie, ale to wszystko było zbyt wielkie, niezgrabne, zważywszy, że statek miał tak bardzo przyśpieszać, jak utrzymywała Sma. Potrząsnął głową.

— Nie rozumiem. Jak to trzyma się w kupie?

Sma uśmiechnęła się.

— Pomyśl tylko. Pola, Cheradenine. To wszystko zrobiono za pomocą pól siłowych. — Poklepała go po policzku. — Nie rób takiej zakłopotanej miny. I nie próbuj zbyt szybko tego zrozumieć. Niech wszystko się powoli uleży. Po prostu powłócz się po okolicy. Zgub się w tym na kilka dni. Wracaj, kiedy ci przyjdzie ochota.

Zapuszczał się daleko w swych wędrówkach. Ogromny statek był zaczarowanym oceanem, w którym nie można utonąć; zanurzył się w niego, próbując zrozumieć jeśli nie sam statek, to ludzi, którzy go zbudowali.

Całymi dniami spacerował. Gdy czuł głód, pragnienie lub znużenie, zaglądał do automatycznych barów i restauracji. Obsługiwały go małe, latające tace. Jednak w kilku miejscach pracowali prawdziwi ludzie.

Wyglądali nie na kelnerów, lecz klientów, którzy doszli do wniosku, że potrzebna jest ich chwilowa pomoc.

— Oczywiście nie muszę tego robić — oznajmił pewien mężczyzna w średnim wieku, starannie czyszcząc stół wilgotną szmatą. Włożył szmatę do małej sakwy, usiadł obok niego. — Ale spójrz: ten stół jest czysty.

Gość przyznał, że stół jest czysty.

— Zwykle — mówił tamten mężczyzna — zajmuję się religiami obcych. Istotność kierunku w praktykach religijnych to moja specjalność… na przykład kiedy świątynie, groby czy modlący się muszą być ustawieni w pewnym kierunku. Kataloguję, opiniuję, porównuję. Tworzę teorie, niekiedy dyskutuję z kolegami. Ale… praca nigdy się nie kończy. Zawsze pojawiają się nowe przykłady i nawet stare wyniki interpretuje się na nowo. Nowi ludzie przedstawiają nowe pomysły na temat tego, co wydawało się już ustalone… Ale… — tu klepnął blat — kiedy czyścisz stół, to go czyścisz. Czujesz, że coś konkretnie zrobiłeś.

— Hm, w końcu to tylko wytarcie stołu.

— I dlatego nie ma istotnego znaczenia w kosmicznej skali wydarzeń? — zasugerował kelner-wolontariusz.

— No… tak — odpowiedział uśmiechem na szeroki uśmiech rozmówcy.

— W takim razie co ma znaczenie? Moja druga praca? Czyż naprawdę jest ważna? Mógłbym komponować wspaniałe utwory muzyczne lub długie jak dzień rozrywkowe dzieła epickie, ale co by to dało? Dostarczyłoby ludziom przyjemności? Kiedy wycieram stół, dostarczam przyjemności sobie, a ludzie jedzą przy czystym stole, co daje przyjemność im. A poza tym ludzie umierają; gwiazdy umierają; wszechświaty umierają. Jakież znaczenie będą mieć wszystkie osiągnięcia, choćby największe, skoro martwy będzie sam czas? Oczywiście, gdybym jedynie wycierał stoły, wówczas istotnie, wydawałoby się to podłym i godnym pogardy marnowaniem mego ogromnego potencjału intelektualnego. Lecz ponieważ sam takie życie wybrałem, daje mi to przyjemność. Oraz — dorzucił z uśmiechem — pozwala spotykać się z ludźmi. A ty skąd pochodzisz, przybyszu?

Cały czas rozmawiał z ludźmi, przeważnie w barach i kawiarniach.

Obszary mieszkalne w WPS-ie dzieliły się na różne typy w zależności od konfiguracji. Doliny (lub zigguraty, jeśli ktoś widział to w ten sposób) zdarzały się najczęściej, choć występowały też inne układy.

Jadł, gdy był głodny, i pił, gdy czuł pragnienie, za każdym razem próbując innej pozycji z zadziwiająco skomplikowanych menu, a gdy chciał spać — gdy cały statek zanurzał się stopniowo w czerwonawy półmrok, a świetlne pasy na sklepieniu przygasały — po prostu pytał jakiegoś dronę, a on kierował go do najbliższego wolnego pomieszczenia.

Pokoje miały mniej więcej tę samą wielkość, a jednak nieco się między sobą różniły: niektóre były bardzo skromne, inne bogato ozdobione; lecz zawsze z podstawowym wyposażeniem: łóżko — czasami prawdziwe, fizyczne łóżko, czasami jedno z tych dziwacznych łóżek-pól siłowych — miejsce do mycia i defekacji, szafa, miejsce na rzeczy osobiste, fałszywe okno, ekran holowizyjny i łącze do sieci komunikacyjnej, zarówno wewnątrzstatkowej, jak i zewnętrznej. Podczas pierwszej nocy skorzystał z bezpośrednio podłączanych do zmysłów rozrywek. Leżał w łóżku, a pod poduszką działało jakieś urządzenie.