Выбрать главу

— Masz więcej nóg — uśmiechnął się. — Ja łatwiej się przewrócę.

— Ach, ale im więcej nóg, tym bardziej się plączę.

— Co racja, to racja. — Czekał na nowy kieliszek.

Z jednej strony mieli mały taras i bar, z drugiej zatokę napowietrzonego kosmosu. Statek, WPS, rozciągał się poza swe widoczne granice. Jego skorupę przebijały rozliczne tarasy, balkony, kładki, otwarte okna i bramy hangarów. Właściwy statek okrążała ogromna elipsoidalna bańka powietrza, utrzymywana przez kilkadziesiąt rozmaitych pól, które razem tworzyły prawdziwy, choć niematerialny korpus Pojazdu.

Gdy przyniesiono mu drinka, ujął napełniony kieliszek i obserwował, jak obok tarasu przemyka lotnia. Miała tłokowy silnik i papierowe skrzydła. Pomachał pilotowi i pokręcił głową.

— Za Kulturę — powiedział, przepijając do obcego. Stworzenie naśladowało jego gest. — Za jej całkowity brak respektu dla wszystkiego, co majestatyczne.

— Zgadzam się z tym — rzekł obcy i wypili razem.

Dowiedział się później, że obcy nazywał się Chori. Tylko przypadkowo rzuconej uwadze zawdzięczał odkrycie, że Chori to samica, co wtedy wydało mu się niesamowicie zabawne.

Następnego ranka obudził się przemoczony i schlany pod małym wodospadem w jednej z dolin sekcji mieszkalnej. Chori wisiała na pobliskiej balustradzie na wszystkich ośmiu hakonogach i wydawała sporadyczne pstrykające dźwięki. Doszedł do wniosku, że to chrapanie.

Podczas swej pierwszej nocy z kobietą myślał, że ona umiera; myślał, że ją zabił. Zdawało się, że szczytuje w tym samym czasie co on, ale potem — wedle wszelkich oznak — dostała ataku: wrzeszczała, czepiała się go kurczowo. Przyszła mu do głowy straszna myśl, że mimo pozornego podobieństwa ich fizjologii, jego gatunek i gatunek mieszańców, którzy tworzyli Kulturę, różnią się zasadniczo, i przerażony wyobrażał już sobie, jak jego nasienie wewnątrz niej działa niczym żrący kwas. Kobieta chyba próbowała skręcić mu kark swymi ramionami i nogami. Usiłował się od niej oderwać, wołał ją po imieniu, starał się zorientować, co z nią jest, co takiego zrobił, co może zrobić.

— Co się stało? — wydyszała.

— Co? Ze mną nic! A z tobą?

Wykonała ruch jakby wzruszenia ramion, wyglądała na zaintrygowaną.

— Miałam orgazm, to wszystko. O co… och! — Podniosła rękę do ust, patrzyła szeroko rozwartymi oczyma. — Zapomniałam. Przepraszam. Nie jesteś… Ojej! — Zachichotała. — Jaka krępująca sytuacja!

— Co takiego?

— Cóż, my po prostu… wiesz; to działa… trwa… dłużej, wiesz?

Do tej chwili nie bardzo wierzył w to, co słyszał o zmienionej fizjologii ludzi Kultury. Nie akceptował tego typu zmian. Nie wierzył tak naprawdę, że rozciągali chwile przyjemności, nie wierzył również, że wyhodowali sobie różnorodne gruczoły narkotyczne, dzięki czemu mocniej przeżywali rozmaite doznania, seks w szczególności.

Cóż, jest to w pewnym sensie logiczne, pomyślał. Maszyny potrafią wykonać wszystko znacznie lepiej od nich. Nie ma sensu hodować nadludzi posiadających nadzwyczajną siłę i inteligencję, skoro drony i Umysły uzyskiwały te cechy w sposób znacznie mniej materiało i energochłonny. Ale przyjemności… to inna sprawa.

Do czego jeszcze nadawałaby się ludzka forma?

Uznał, że ta stanowczość jest jednak godna podziwu.

Ponownie wziął kobietę w ramiona.

— Nieważne — rzekł. — Jakość, nie ilość. Spróbujmy jeszcze raz, dobrze?

Zaśmiała się i ujęła dłońmi jego twarz.

— Oddanie sprawie to dobra cecha u mężczyzny.

(Krzyk w letnim domku. „Cześć, stary!” Opalone ręce na bladych biodrach…)

Nie było go pięć nocy, po prostu wędrował. Nigdy nie przeciął swego własnego szlaku i nigdy nie odwiedził dwukrotnie tej samej sekcji.

Trzy z tych nocy zakończył z różnymi kobietami i uprzejmie odmówił jednemu młodemu mężczyźnie.

— Czujesz się trochę swobodniej, Cheradenine? — zapytała Sma, płynąc przed nim w basenie. Odwróciła się na plecy, by na niego spojrzeć.

Popłynął za nią.

— W każdym razie przestałem proponować zapłatę w barach.

— Dobre na początek.

— Nie było trudno pozbyć się tego zwyczaju.

— Spodziewałam się. To wszystko?

— Również… wasze kobiety są bardzo przyjacielskie.

— Mężczyźni też. — Sma podniosła w górę jedną brew.

— Życie tutaj wydaje się… idyllą.

— Jeśli lubisz tłumy, niewykluczone.

Rozejrzał się po prawie pustym kompleksie basenów.

— To odczucie jest względne.

(I pomyślał: ogród. Ogród. Uczynili życie na podobieństwo ogrodu!).

— Dlaczego? — Sma uśmiechnęła się. — Czy kusi cię, by tu pozostać?

— Ani odrobinę. — Zaśmiał się. — Zwariowałbym tutaj albo pogrążył się na zawsze w jednej w waszych wspólnych snogier. Potrzebuję… czegoś więcej.

— Ale czy weźmiesz to od nas? — spytała Sma. Zatrzymała się i przebierała nogami w wodzie. — Czy chcesz dla nas pracować?

— Wszyscy chyba uważają, że powinienem. Wierzą, że walczycie o dobrą sprawę. Tylko że… kiedy wszyscy mówią to samo na jakiś temat, staję się podejrzliwy.

Sma się roześmiała.

— Czy miałoby to znaczenie, gdybyśmy nie walczyli o dobrą sprawę, Cheradenine? Gdybyśmy proponowali tylko zapłatę i podniecające atrakcje?

— Nie wiem — przyznał. — To byłaby dodatkowa trudność. Chciałbym tylko… chciałbym wierzyć, ostatecznie wiedzieć i w ostatecznym rachunku móc dowieść, że… — wzruszył ramionami, uśmiechnął się szeroko — że czyniłem dobrze.

Sma westchnęła. W wodzie oznaczało to, że wyskoczyła do góry i potem nieco się zanurzyła.

— Kto to wie, Zakalwe? My tego nie wiemy. Sądzimy, że czynimy słusznie; sądzimy nawet, że potrafimy to udowodnić, ale nie mamy całkowitej pewności; zawsze są jakieś argumenty przeciw nam. Pewność nie istnieje, a już najmniej w Sekcji Specjalnej, gdzie panują inne reguły.

— Sądziłem, że reguły są jednakowe dla wszystkich.

— Owszem. Lecz w Sekcji Specjalnej mamy do czynienia z moralnym ekwiwalentem czarnych dziur, gdzie załamują się normalne prawa — prawa dobra i zła, o których ludzie sądzą, że są stosowane wszędzie we wszechświecie. Za tymi metafizycznymi horyzontami zdarzeń istnieją… specjalne okoliczności. — Uśmiechnęła się. — To my. To nasze terytorium, nasza domena.

— Pewni ludzie — zauważył — potraktują to jako dobre usprawiedliwienie złego zachowania.

Sma wzruszyła ramionami.

— I może będą mieli rację. — Potrząsnęła głową, przeciągnęła dłonią po długich, mokrych włosach. — Ale trzeba przyznać, że przynajmniej potrzebujemy usprawiedliwienia. Pomyśl, jak wielu ludziom nie jest ono w ogóle potrzebne.

Oddaliła się kraulem.

Patrzył przez chwilę, jak odpływa silnymi ruchami ramion. Jego dłoń powędrowała bezwiednie do małej wypukłej blizny na piersiach, tuż nad sercem, i tarła ją. Stał nachmurzony, patrzył na połyskującą, zaburzoną powierzchnię wody.

A potem popłynął za kobietą.

Spędził parę lat na „Rozmiary to nie wszystko” oraz na kilku planetach, skałach, habitatach i orbitalach, gdzie statek się zatrzymywał.

Trenowano go i uczono korzystania z kilku nowych zdolności — tych, na których przyjęcie się zgodził. W końcu opuścił pojazd, by udać się w swoją pierwszą podróż służbową dla Kultury — serię misji, których kulminacją było doprowadzenie Wybrańca do Wonnego Pałacu na skałach. Poleciał wówczas statkiem — Wszechstronną Jednostką Kontaktową „Słodki i Pełen Wdzięku” — zaczynającym właśnie swą drugą podróż służbową.