Spojrzał po kilimach na ścianach.
— Moglibyśmy zrobić jakieś ubrania z tych tkanin — zaproponował z powątpiewaniem.
— Luk bagażowy pojazdu jest na pewno obfitym źródłem odzienia — zamruczał drona i poinstruował ich, jak otworzyć klapę w podłodze.
Wynurzył się z dwiema walizkami; podważył ich wieka.
— Ubrania! — stwierdził. Wyjął kilka sztuk; wyglądały bezpłciowo.
— Będziecie musieli pozbyć się skafandra i broni — oznajmił drona.
— Co takiego?
— Zakalwe, nie dostaniesz się na pokład z tymi gratami, nawet z naszą pomocą. Będziesz to gdzieś musiał zapakować, na przykład do jednej z tych walizek, i pozostawić w porcie. Spróbujemy ją zabrać, gdy ustanie całe zamieszanie.
Kiedy dyskutowali, jak się przebrać, sam Beychae zasugerował, że ogoli głowę. Ostatnią funkcją skomplikowanego, fantastycznego skafandra bojowego była funkcja brzytwy. Obydwaj przebrali się w dość krzykliwe, lecz na szczęście luźne ubrania.
Pojazd wylądował. Terminal Kosmiczny był betonowym wielopiętrowym ogromem, gdzie, niczym w planszy jakiejś wielopoziomowej gry, między kondygnacjami krążyły windy; zawiozły samolot do urządzeń obsługujących i dalej w głąb budowli.
Chroniony kanał łączności ponownie został uruchomiony. Terminal w kolczyku znowu szeptał, prowadząc obu mężczyzn.
Młody bez skafandra czuł się goły.
Wyszli z samolotu do hangaru. Rozbrzmiewała przyjemna, dyskretna muzyka. Nikt ich nie oczekiwał. Słyszeli odległe sygnały alarmowe.
Terminal w kolczyku skierował ich do bramki. Szli korytarzem tylko dla personelu, przez dostępne jedynie dla upoważnionych osób drzwi, które otworzyły się na oścież, jeszcze zanim do nich dotarli, a potem — po chwili — znaleźli się na ogromnej, otwartej promenadzie pełnej ludzi, ekranów, kiosków i ławek. Nikt nie zwrócił na nich uwagi, gdyż ruchomy chodnik zatrzymał się nagle ni z tego, ni z owego i kilkanaście osób wpadło na siebie.
Kamera bezpieczeństwa w rejonie przechowalni bagażu odchyliła się, patrząc w sufit przez minutę, w której składali do depozytu walizkę ze skafandrem. W chwili gdy wyszli, kamera wznowiła powolny przegląd pomieszczenia.
Podobnie było przy stanowisku, gdzie odbierali bilety. Potem, gdy szli innym korytarzem, z przeciwległych drzwi wychynęła grupa uzbrojonych strażników.
Beychae zawahał się, ale on szedł dalej. Obrócił się, uśmiechnął swobodnie do towarzysza, a gdy znowu spojrzał naprzód, strażnicy stali w miejscu. Ich dowódca trzymał rękę przy uchu i patrzył na podłogę.
Kiwnął głową, obrócił się i wskazał korytarz boczny, gdzie strażnicy natychmiast ruszyli.
— Zakładam, że to wszystko nie jest kwestią naszego niewiarygodnego szczęścia? — spytał cicho Beychae.
— Nie — potrząsnął głową. — Chyba że za niewiarygodne szczęście uznamy posiadanie efektora elektromagnetycznego, o standardzie prawie militarnym, sterowanego przez superszybki Umysł statku, który z odległości około roku świetlnego bawi się tym całym portem jak komputerową zręcznościówką.
Przejściem dla VIP-ów dostali się na mały prom, który miał ich zawieźć do stacji orbitalnej. Statek nie mógł manipulować tylko końcową kontrolą bezpieczeństwa — mężczyzną o wytrenowanym oku i rękach, któremu jednak wystarczyło to, że nie mają przy sobie groźnych narzędzi. Gdy szli innym korytarzem, kolczyk w uchu informował: dalsze promienie X i silne pole magnetyczne — dodatkowe sprawdzanie, sterowane ręcznie.
Lot promem przebiegał dość spokojnie. Na stacji przez kolejny hali tranzytowy (tu jakiś człowiek z bezpośrednim implantem neuronowym dostał ataku) przeszli prosto do ostatniego punktu kontroli bezpieczeństwa.
— To już wszystko, Zakalwe — usłyszał w uchu cichutki głos Smy, gdy szli korytarzem między śluzą hallu a statkiem. — Nie możemy używać chronionego kanału na statku, bo zostaniemy wykryci. Nawiążemy kontakt jedynie w wypadku prawdziwego kryzysu. Jeśli zechcesz rozmawiać, stosuj łącze telefoniczne Solotolu, ale pamiętaj, jest na podsłuchu. Do widzenia i wszystkiego dobrego.
A potem przeszedł z Beychaem przez następną śluzę do klipra „Osom Emananish”, który miał ich zabrać w przestrzeń międzygwiezdną.
Przez godzinę, brakującą do odlotu, spacerował po kliprze; sprawdzał go po prostu, by wiedzieć, gdzie się co znajduje.
Głośniki i ekrany ogłosiły odlot. Kliper podryfował, potem czekał, wreszcie pomknął, mijając słońce i gazowego giganta Soreraurth.
Właśnie na Soreraurth ukryto moduł, sto kilometrów w głębi rozległej, nieustającej burzy panującej w atmosferze planety. Atmosferze, która zostałaby złupiona, wyeksploatowana i zmieniona przez Humanistów, gdyby wszystko poszło po ich myśli. Patrzył, jak gazowy gigant oddala się za rufą, zastanawiał się, kto ma rację, a kto jej nie ma, i czuł dziwną bezradność.
Wracając do Beychaego, przechodził właśnie przez gwarny mały bar, gdy usłyszał za sobą głos:
— Ach, wyrazy najszczerszej radości ze spotkania itede! Pan Staberinde, prawda?
Powoli się obrócił.
To był doktorek z chirurgicznego party — stał przy zatłoczonym barze i przyzywał go gestem.
— Dzień dobry, doktorze! — zawołał, przeciskając się między gwarzącymi pasażerami.
Ten skinął głową.
— Stapangarderslinaiterray. Ale proszę, mów do mnie Stąp.
— Z przyjemnością, a nawet z pewną ulgą. — Uśmiechnął się. — I proszę, mów do mnie Sherad.
— Cóż! Jakie to Skupisko małe, prawda? Czy mogę postawić ci drinka?
Doktor mignął swoim zębatym uśmiechem, który w świetle lampy punktowej błysnął dość przerażająco.
— Doskonały pomysł.
Znaleźli mały stolik przy ściance działowej. Doktor wytarł nos, poprawił swój nieskazitelny garnitur.
— Tak więc, Sherad, co cię skłoniło do tej małej wycieczki?
— Cóż, prawdę mówiąc… Stąp — rzekł cicho — podróżuję jakby incognito, więc byłbym wdzięczny, gdybyś nie… rozgłaszał mojego nazwiska, wiesz?
— Ma się rozumieć! — Doktor Stąp energicznie pokiwał głową. Rzucił wokół konspiracyjne spojrzenie, nachylił się bliżej. — Jestem wyjątkowo dyskretny. Sam musiałem… — mrugnął porozumiewawczo — …”podróżować po cichu” przy różnych okazjach. Daj mi tylko znać, jeśli będziesz potrzebował jakiejś pomocy, Sherad.
— Jesteś bardzo miły. — Uniósł kieliszek.
Wypili za bezpieczną podróż.
— Sherad, czy udajesz się na „koniec linii”, do Breskial? — zapytał Stąp.
— Tak. Razem ze wspólnikiem w interesach.
Doktor Stąp skinął głową i szeroko się uśmiechnął.
— Ach, ze „wspólnikiem w interesach”. Ach.
— Nie, doktorze. Nie ze „wspólnikiem w interesach”, ale ze wspólnikiem w interesach. To dżentelmen, w dość podeszłym wieku i w innej kabinie… gdyby te trzy określenia były zupełnie inne, to oczywiście miałbyś rację.
— Ha! Jasne! — rzekł doktor.
— Jeszcze drinka?
— Zakalwe, nie sądzisz, że on coś wie? — spytał Beychae.
— Co ma wiedzieć? — Wzruszył ramionami. Zerknął na ekran na drzwiach ciasnej kabiny Beychaego. — Było coś w wiadomościach?
— Nic — odparł Beychae. — Wspominali o ćwiczeniach bezpieczeństwa we wszystkich portach, lecz nic bezpośrednio ani o tobie, ani o mnie.
— Chyba obecność doktora na pokładzie nie zwiększa naszego zagrożenia.
— Co nam grozi?
— Dość dużo. W końcu pojmą, co się stało, zanim dotrzemy do Breskial.