Выбрать главу

— Co zatem? — spytał Beychae.

— Jeśli czegoś nie wymyślę, Kultura albo dopuści, by nas złapali, albo przejmie ten statek, co wymagałoby wykrętnych tłumaczeń i częściowo mogłoby cię pozbawić wiarygodności.

— Jeśli zdecyduję się na to, o co prosisz, Cheradenine.

— Tak. Jeśli.

Grasował po statku. Łajba sprawiała wrażenie zagraconej i zatłoczonej. Chyba zbyt się przyzwyczaił do pojazdów Kultury. Studiował plany statku dostępne na ekranie, lecz służyły one jedynie ludziom szukającym drogi i dostarczały niewiele informacji, jak można by statek przejąć lub uszkodzić. Obserwował załogę wychodzącą z pomieszczeń służbowych i wywnioskował, że wejście do stref „tylko dla załogi” odbywa się po uprzednim sprawdzeniu głosu lub odcisków dłoni.

Na pokładzie znajdowało się niewiele materiałów palnych, żadnych środków wybuchowych, a kable były optyczne, nie elektryczne. Bez wątpienia statek „Ksenofob”, nawet z innego układu gwiezdnego, z efektorowym ekwiwalentem dłoni uwiązanej za plecami, potrafiłby zmusić kliper „Osom Emananish” do śpiewania i tańczenia, lecz on sam, człowiek bez broni i skafandra, niewiele mógł zdziałać — jeśli w ogóle przyszłoby mu działać.

Tymczasem kliper pełzł przez przestrzeń. Beychae pozostawał w kabinie, spał albo śledził wiadomości na ekranie.

— Cheradenine, zdaje się, że zmieniłem jedno więzienie na inne — zauważył drugiego dnia podróży.

— Tsoldrinie, nie wpadnij w kabinowe szaleństwo. — Podał Beychaemu tacę z kolacją. — Jeśli chcesz stąd wyjść, wychodź. Jeśli siedzisz tu cały czas, jest trochę bezpieczniej, ale… tylko trochę.

— Jak dotychczas, traktuję wiadomości i przeglądy bieżących wydarzeń jako swój materiał badawczy, więc nie czuję się całkowicie zamknięty. — Tsoldrin wziął tacę i podniósł pokrywkę, by obejrzeć zawartość. — Ale parę tygodni… to może się okazać dla mnie zbyt wiele.

— Nie martw się. Wątpię, czy potrwa to aż tyle.

— O, Sherad! — Wychuchany doktorek Stąp dołączył do niego następnego dnia, gdy ludzie oglądali powiększony obraz imponującego gazowego giganta z pobliskiego układu sunący przez główny ekran centralnego hallu. — Wydaję małe prywatne przyjęcie, dziś wieczór w Gwiezdnej Sali. To jedno z moich specjalnych przyjęć, rozumiesz? Może ty i twój pustelniczy wspólnik w interesach wzięlibyście udział?

— Wpuścili cię na pokład z tamtym wihajstrem? — zaśmiał się.

— Sza, drogi panie. — Doktor odciągnął go od tłoczących się ludzi. — Od dłuższego czasu mam ugodę z armatorem. Moją maszynę uznają za podstawowy sprzęt medyczny.

— Wygląda mi to na kosztowną grzeczność. Za swe przyjęcia musisz sobie słono liczyć, doktorze.

— Oczywiście wiąże się to z pewnymi małymi względami, ale w granicach środków większości kulturalnych osób. Gwarantuję naprawdę bardzo ekskluzywne towarzystwo i największą dyskrecję.

— Dziękuję za propozycję, doktorze, ale raczej nie skorzystam.

— To naprawdę życiowa okazja. Masz szczęście, że nadarza ci się powtórnie.

— Z pewnością. Może skuszę się za trzecim razem. Przepraszam. — Poklepał Stąpa po ramieniu. — Czy spotkamy się w barze dziś wieczorem?

Doktor potrząsnął głową.

— Będę wszystko ustawiał i przygotowywał. Obawiam się, że nie, Sherad. — Minę miał zbolałą. — To naprawdę niezwykła okazja — powtórzył, szczerząc zęby.

— Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, doktorze Stąp.

— Jesteś człowiekiem zepsutym.

— Dziękuję. Wymagało to lat pracowitego treningu.

— Z pewnością.

— Och, nie. Chcesz mi powiedzieć, że zupełnie nie jesteś zepsuta, widzę to w twoich oczach. Tak, tak, znajduję tam czystość! Rozpoznaję symptomy. Ale — położył dłoń na jej ramieniu — nie martw się. Można to uleczyć.

Odepchnęła go, lecz bardzo delikatnie.

— Jesteś okropny. — Dłoń, która go odsuwała, zwlekała chwilę na jego piersiach. — Jesteś zły.

— Przyznaję. Wejrzałaś w mą duszę… — Odgłosy w tle zmieniły się nieco. Szybko się rozejrzał. — Jakie to jednak pocieszenie, że mogę to wyznawać komuś o równie boskiej urodzie.

Zaśmiała się gardłowo, odrzuciła głowę do tyłu, odsłaniając smukłą szyję.

— Czy zwykle dochodzisz do czegoś, zachowując się w ten sposób? — zapytała.

Potrząsnął smutno głową.

— Och, czemuż w tych czasach piękne kobiety są takie cyniczne?

Wtedy zobaczył, że jej wzrok przesuwa się na jakiś obiekt za jego plecami.

Odwrócił się.

— Tak, panie oficerze? — spytał jednego z dwóch umundurowanych mężczyzn. Obydwaj mieli pistolety w otwartych kaburach.

— Pan… pan Sherad? — zapytał oficer.

Spojrzał w oczy oficera i zrobiło mu się słabo: wytropiono ich. Ktoś gdzieś zestawił liczby i otrzymał właściwe rozwiązanie.

— Tak? — zapytał, uśmiechając się raczej głupawo. — Chcecie drinka, chłopcy? — Zaśmiał się, obejrzał na kobietę.

— Nie, dziękujemy, proszę pana. Czy nie zechciałby pan pójść z nami?

— Co się stało? — spytał, wąchając, a potem opróżniając swój kieliszek. Wytarł dłonie o poły marynarki. — Kapitanowi potrzebna pomoc przy sterowaniu statkiem, co? — zaśmiał się, odsunął swój stołek barowy, obrócił się do kobiety, ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek. — Moja droga damo, żegnam cię, aż do następnego spotkania. — Przyłożył obie ręce do piersi. — Lecz nigdy nie zapominaj: na zawsze masz w mym sercu swój własny kącik.

Uśmiechnęła się niepewnie. Głośno się zaśmiał, obrócił, wpadł na stołek barowy.

— Ups! — zawołał.

— Tędy, panie Sherad — powiedział podoficer.

— Tak. Tak. Wszędzie, gdzie sobie życzycie.

Miał nadzieję, że zabiorą go do sekcji „tylko dla załogi”, lecz zaprowadzili do maleńkiej windy i nacisnęli guzik najniższego pokładu: magazyny, bagaż nie nadający się do przechowywania w próżni i areszt.

— Chyba puszczę pawia — powiedział, gdy zamknęły się drzwi. Zgiął się, beknął i wyrzucił z siebie kilka ostatnich drinków.

Jeden oficer uskoczył na bok, chcąc zachować w czystości błyszczące buty. Drugi pochylił się, kładąc mu dłoń na karku.

Przerwał rzyganie, wyrzucił łokieć w górę, rozbijając nos oficerowi, który uderzył plecami w tylne drzwi windy. Jego kolega nie w pełni jeszcze odzyskał równowagę; walnięty prosto w twarz, zgiął się i opadł na podłogę najpierw na kolana, potem na plecy. Winda odegrała melodyjkę i zatrzymała się między piętrami — jej czujniki nadwagi zareagowały na ruchy w środku. Uderzył w najwyższy guzik i winda pojechała w górę.

Nieprzytomnym oficerom zabrał pistolety — paralizatory neuronowe. Pokręcił głową. Winda znowu odegrała melodyjkę. To samo piętro, skąd wystartowali. Wepchnął do marynarki dwa paralizatory, rozstawił nogi w dwóch kątach małego pomieszczenia, okraczając obu mężczyzn, i przycisnął dłonie do drzwi. Chrząkał z wysiłku, próbując nie dopuścić do otwarcia drzwi; w końcu winda zaniechała oporu. Ciągle przytrzymując drzwi dłońmi, skręcił ciałem, aż dotknął głową najwyższego guzika i wcisnął go czołem. Winda brzęcząc znów ruszyła w górę.

Gdy drzwi się otworzyły — na poziomie prywatnych apartamentów — na zewnątrz stało troje ludzi. Spojrzeli na dwóch nieprzytomnych mężczyzn i na wodnistą kałużę rzygowin. Ogłuszył ich pistoletami; padli na ziemię. Jednego konwojenta wyciągnął z windy do połowy, by zablokować drzwi, po czym wystrzelił z paralizatora do obu nieprzytomnych oficerów.