Выбрать главу

Insile zaśmiał się i usadowił na łóżku, podpierając z tyłu dłońmi.

— Tylko w porządku? Zakalwe, ona jest wspaniała. Myje cię w łóżku?

— Nie. Mogę sam wstawać do łazienki.

— Chcesz, żebym połamał ci nogi? — żartował Insile.

— Może później. — Zaśmiał się.

Insile dowcipkował jeszcze chwilę, a potem spojrzał na burzę za oknami.

— Czy pamięć ci się poprawia? — spytał Insile, skubiąc złożone na pół prześcieradło w miejscu przy swojej czapce.

— Nie — odpowiedział. Wydawało mu się, że się jednak poprawia, ale nie chciał o tym informować ludzi. Może sądził, że to przyniesie pecha. — Pamiętam pobyt w mesie i grę w karty… a potem… — Potem pamiętał, jak zobaczył białe krzesło przy swym łóżku, pamiętał, jak napełnia płuca niesamowitą ilością powietrza i wrzeszczy niczym huragan do kresu czasu, a przynajmniej do chwili, gdy Talibe przyszła go uspokoić (Livueta? — zaszeptał. Dar… Livueta?) Wzruszył ramionami. — Potem byłem tutaj.

— Przynoszę dobre wiadomości. — Saaz wygładzał zmarszczki na spodniach munduru. — Udało się zmyć krew z podłogi hangaru.

— Mam nadzieję, że znów się tam pojawi.

— Umowa stoi, ale nie będziemy już jej zmywali.

— Jak się mają pozostali?

— Jak zawsze ta sama miła paczka chłopaków. — Saaz wzruszył ramionami, wygładził włosy na karku. — Reszta szwadronu… powiedzieli, żebym przekazał od nich najlepsze życzenia szybkiego powrotu do zdrowia. Ale tamtej nocy ich zirytowałeś. — Popatrzył smutno na chorego. — Cheri, staruszku, nikt nie lubi wojny, ale są sposoby, by to powiedzieć… A ty to źle zrobiłeś, to znaczy, wszyscy doceniamy, co zrobiłeś; wiemy, że tak naprawdę to nie jest twoja bitwa, ale myślę… Myślę, że niektórzy faceci… nawet to mają ci za złe. Słyszę ich czasami; ty na pewno też słyszałeś: w nocy, kiedy mają koszmary. Na pewno widzisz czasami wyraz ich oczu, jakby wiedzieli, że szansę są kiepskie i że nie wyjdą z tego żywi. Są przerażeni. Chętnie wpakowaliby mi kulę w łeb, gdybym powiedział im to w twarz, ale faktem jest, że są przerażeni. Ochoczo wycofaliby się z tej wojny. To dzielni ludzie, chcą walczyć za swój kraj, lecz chcieliby się z tego wyplątać i nikt, kto zna szansę, nie może im czynić z tego zarzutu. Zadowoli ich każdy honorowy pretekst. Teraz nie przestrzelą sobie stóp i nie wyjdą na zewnątrz w zwykłych butach, by wrócić z odmrożeniami, ponieważ wcześniej wielu tak postąpiło; ale chcieliby wydostać się z tego wszystkiego. Ty nie musisz być tutaj, ale jesteś; wybrałeś walkę i wielu z nich ma ci to za złe. Przez ciebie czują się jak tchórze, gdyż każdy z nich wie, że na twoim miejscu byłby na lądzie i opowiadał dziewczynom, jak im się udało, że tańczą z tak dzielnym pilotem.

— Przykro mi, że ich denerwuję. — Dotknął bandaża na głowie. — Choć nie miałem pojęcia, że odczuwają to aż tak silnie.

— Nie odczuwają. — Insile nachmurzył się. — I właśnie to jest dziwne.

Wstał, podszedł do najbliższego okna i wyjrzał w zawieję.

— Cholera, Cheri, niektórzy z tych facetów chętnie zaprosiliby cię do hangaru i pozbawili kilku zębów. Ale pistolet? — Potrząsnął głową. — Nie chciałbym mieć za sobą żadnego z tych chłopaków, stojącego z długą bułą czy garścią kostek lodu, ale jeśli to był pistolet… — Znowu potrząsnął głową. — W ogóle bym się nad tym nie zastanawiał. Oni po prostu nie są tacy.

— Może ja sobie to wszystko tylko wymyśliłem, Saaz — odpowiedział.

Saaz rozejrzał się z troską. Rozchmurzył się trochę, gdy zobaczył uśmiech przyjaciela.

— Cheri, owszem, trudno mi przyznać, że mylę się co do któregoś z nich, ale jest druga możliwość… że to po prostu był ktoś inny. Nie wiem kto. I żandarmi też nie wiedzą.

— Chyba zbytnio im nie pomogłem — wyznał chory.

Saaz wrócił, znowu usiadł na sąsiednim łóżku.

— Naprawdę nie masz pojęcia, z kim potem rozmawiałeś? Dokąd poszedłeś?

— Żadnego.

— Powiedziałeś mi, że idziesz do pokoju odpraw sprawdzić ostatnie cele.

— Tak, też tak słyszałem.

— Jine poszedł za tobą, by cię zaprosić do hangaru za to, że mówiłeś takie okropne rzeczy na temat naszego wyższego dowództwa i naszej nędznej taktyki. Nie było cię tam.

— Nie wiem, co się stało, Saaz; przykro mi, ale ja właśnie… — Nagle poczuł kłucie łez w oczach. Zaskoczyło go to. Odłożył owoc na kolana. Bardzo głośno pociągnął nosem, kaszlnął, poklepał się po piersi. — Przykro mi — powtórzył.

Sięgnął do stolika przy łóżku po chusteczkę. Saaz obserwował go przez chwilę, a potem wzruszył ramionami i uśmiechnął się szeroko.

— Nieważne. Przypomnisz sobie. Może to jakiś wariat z obsługi naziemnej, wściekły, bo o jeden raz za dużo nastąpiłeś mu na odciski. Jeśli chcesz sobie wszystko przypomnieć, zbytnio się nie wysilaj.

— „Odpocznij trochę”. Słyszałem to już, Saaz.

Chory wziął owoc z kolan, umieścił go na nocnym stoliku.

— Przynieść ci coś następnym razem? — spytał Insile. — Poza Talibe, co do której mogę mieć własne plany, jeśli ty nie zechcesz skorzystać z okazji.

— Nie, dziękuję.

— Gorzały?

— Nie, oszczędzam się dla baru w mesie.

— Książki?

— Naprawdę, Saaz, nic mi nie trzeba.

— Zakalwe — mówił Saaz ze śmiechem — nawet nie masz tu z kim pogadać. Co robisz po całych dniach?

— Sporo rozmyślam. — Spojrzał na okno, potem znów na Saaza. — Próbuję przywołać wspomnienia.

Saaz podszedł do łóżka. Wyglądał bardzo młodo. Zawahał się chwilę, a potem delikatnie pchnął chorego w pierś. Zerknął na bandaże.

— Nie zgub się w nich, stary.

Pacjent patrzył na niego chwilę bez wyrazu.

— Dobra. Nie martw się. W każdym razie jestem niezłym nawigatorem.

Zamierzał coś powiedzieć Saazowi Insile, lecz również nie mógł sobie tego przypomnieć. Ostrzec go, gdyż istniało coś, czego wcześniej nie wiedział, a co wymagało… ostrzeżenia.

Z frustracji chciał czasami krzyczeć, rozerwać białe pulchne poduszki, białym krzesłem rozbić okno i do środka wpuścić oszalałą białą wściekłość.

Zastanawiał się, jak szybko by zamarzł przy otwartych oknach.

Przynajmniej by się to komponowało — przybył tu zmarznięty, czemu więc nie wyjść w ten sam sposób? Zastanawiał się luźno, czy to nie jakaś pamięć komórkowa, jakaś zakodowana w kościach skłonność przyciągnęła go właśnie tu. Tu, gdzie rozgrywano wielkie bitwy na ogromnych zderzających się białych górach, odłączonych od rozległych lodowców i wirujących jak kostki lodu w koktajlowym kieliszku wielkości planety. Tutaj, gdzie mnóstwo zamarzniętych wysp, niektóre o długości wieluset kilometrów, okrąża świat od biegunów do tropików; wyspy te — stale w ruchu — pokrywają białe pustkowia zbryzgane krwią, zarzucone ciałami, rozbitymi czołgami i samolotami.

Walka o miejsce, które nieuchronnie stopnieje, nigdy nie dostarczy ani żywności, ani bogactw naturalnych, ani terenów do zasiedlania, wyglądała na umyślną karykaturę konwencjonalnych wojennych szaleństw. Lubił walczyć, lecz wytrącał go z równowagi sam sposób prowadzenia tej wojny. Głośno komunikował swoje opinie i porobił sobie wrogów wśród kolegów pilotów i zwierzchników.

Lecz czuł, że Saaz ma rację: to nie słowa wypowiedziane w mesie doprowadziły do tego, że ktoś próbował go zabić. A przynajmniej (coś szeptało mu w duchu) nie one bezpośrednio.

Odwiedził go Thone, dowódca szwadronu. Nie towarzyszyli mu fagasi.