Выбрать главу

— Dziękuję, siostro — powiedział Thone, wchodząc. Zamknął drzwi, uśmiechnął się i podszedł do łóżka. Miał ze sobą białe krzesło. Usiadł i wyprostował się; chciał się wydać mniejszy w obwodzie. — Jak się czujemy, kapitanie Zakalwe? — Wniósł swój tak ulubiony zapach kwiatów.

— Mam nadzieję, że za jakieś dwa tygodnie będę latał, proszę pana — odpowiedział. Nie lubił tego oficera, lecz postarał się wywołać na twarz dziarski uśmiech.

— Rzeczywiście? — spytał Thone. — Ma pan teraz taką nadzieję. Lekarze twierdzą co innego, kapitanie Zakalwe. Chyba że do mnie mówią co innego niż do pana.

Chory nachmurzył się.

— Cóż, może się to przeciągnąć… do kilku tygodni, proszę pana…

— Nie wiem, czy nie będziemy musieli odesłać pana do domu, kapitanie Zakalwe — rzekł Thone z nieszczerym uśmiechem — albo przynajmniej na ląd, gdyż powiedziano mi, że pański dom znajduje się dość daleko od frontu.

— Jestem przekonany, że powrócę do obowiązków, proszę pana. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że muszę przejść badania lekarskie, ale…

— Tak, tak, tak — przerwał mu Thone. — Musimy to sprawdzić. Hmm. Bardzo dobrze. — Wstał. — Czy jest coś…?

— Nie może pan nic… — Zaczął, a potem zobaczył wyraz twarzy Thone’a. — Przepraszam, proszę pana.

— Tak jak mówiłem, kapitanie Zakalwe. Czy coś panu przynieść?

Dowódca spojrzał w dół na białe prześcieradła.

— Nie, proszę pana. Dziękuję, proszę pana.

— Szybkiego powrotu do zdrowia, kapitanie Zakalwe — rzekł Thone lodowato.

Chory zasalutował Thone’owi, który odwrócił się i wyszedł.

Białe krzesło zostało.

Pielęgniarka Talibe weszła po kilku chwilach. Ramiona miała skrzyżowane, bladą twarz spokojną i miłą.

— Spróbuj zasnąć — powiedziała i zabrała krzesło.

Zbudził się w nocy i zobaczył na zewnątrz światła przenikające przez śnieg. Oświetlone reflektorami padające płatki stawały się przezroczystymi cieniami; miękko przygniatały ostre, skierowane w dół świetlne smugi. Biel w tle, w czarnej nocy, przybierała kompromisowy kolor szary.

Zbudził się z zapachem kwiatów w nozdrzach.

Zacisnął dłoń pod poduszką, poczuł pojedyncze ramię ostrych, długich nożyczek.

Wspomniał twarz Thone’a.

Wspomniał pokój odpraw, czterech dowódców. Zaprosili go na drinka, powiedzieli, że chcą zamienić z nim słówko.

W pokoju jednego z nich — nie pamiętał ich nazwisk, ale wkrótce sobie przypomni, a już teraz by go rozpoznał — pytali o szczegóły rozmowy w mesie.

I, nieco pijany, przekonany, że jest bardzo sprytny, powiedział im to, co podejrzewał, że chcą usłyszeć, a nie to, co mówił innym pilotom.

I odkrył spisek. Chciał, żeby nowy rząd dotrzymał swych populistycznych obietnic zakończenia wojny. Oni chcieli zorganizować zamach stanu i potrzebowali dobrych pilotów.

Podniecony drinkami i zdenerwowany, zostawił ich w przekonaniu, że jest po ich stronie, i poszedł prosto do Thone’a. Thone — nieprzyjemny, ale uczciwy; nielubiany i czepliwy, próżny, uperfumowany, lecz znany jako zwolennik rządu. Choć Saaz Insile kiedyś stwierdził, że Thone jest prorządowy przy pilotach i antyrządowy przy swych zwierzchnikach.

I spojrzał na twarz Thone’a.

Nie w tamtym momencie, lecz później. Po tym, jak Thone kazał mu zachować dyskrecję, ponieważ myślał, że wśród pilotów również mogą być zdrajcy; kazał mu iść do łóżka, jakby nic się nie wydarzyło, więc jako podwładny usłuchał i poszedł, a ponieważ chyba nadal był pijany, obudził się o tę sekundę za późno, kiedy po niego przyszli, przytknęli mu do nosa nasyconą czymś szmatę i trzymali mocno, gdy się szamotał, ale w końcu musiał odetchnąć i uległ duszącym oparom.

Wleczenie korytarzem, nogi w skarpetkach ślizgają się po kafelkach; ludzie z obu stron. Są w hangarze, ktoś podchodzi do wyłączników windy, a on widzi tylko niewyraźnie podłogę przed sobą i nie może podnieść głowy. Lecz od mężczyzny po prawej czuje zapach kwiatów.

Dwuszczękowe wrota otworzyły się z trzaskiem nad głową. Z ciemności dobiegło wycie burzy. Powlekli go do windy.

Naprężył się, okręcił, chwycił Thone’a za kołnierz. Zobaczył skonsternowaną, przerażoną twarz dowódcy. Żołnierz z drugiej strony złapał go za wolne ramię, ale on się wywinął, puścił Thone’a, w jego kaburze zobaczył pistolet.

Złapał za broń. Pamiętał krzyki. Uciekł, ale się przewrócił. Próbował strzelać, lecz pistolet nie zadziałał. Światła zamigotały z odległego końca hangaru.

— Nie jest nabity! Nie jest nabity! — krzyczał Thone do innych.

Wszyscy spojrzeli na koniec hangaru. Samoloty zasłaniały widok, ale była tam jakaś osoba i krzyczała coś o włączonych światłach i o otwieraniu drzwi hangaru.

Nie widział, kto go postrzelił. Młot walnął go w bok głowy. Następną rzeczą, jaką zobaczył, było białe krzesło.

Za oknami zalanymi światłem z reflektorów dziko kotłował się śnieg.

Obserwował to aż do świtu, przypominając sobie coraz więcej.

— Talibe, czy zaniosłabyś wiadomość kapitanowi Saazowi Insile? Powiedz mu, że chcę się z nim zobaczyć, bardzo pilnie. Proszę cię, wyślij wiadomość do mojego szwadronu, dobrze?

— Tak, oczywiście, ale najpierw lekarstwo.

— Nie, Talibe. — Ujął jej dłoń. — Najpierw zadzwoń do szwadronu. — Mrugnął do niej znacząco. — Proszę, zrób to dla mnie.

Potrząsnęła głową.

— Nudziarz.

Wyszła.

— I co, idzie tutaj?

— Jest na przepustce — oznajmiła i ujęła notatnik, by odznaczyć lekarstwo, które brał.

— Cholera!

Saaz nic nie mówił o jakiejś przepustce.

— Sza, sza, kapitanie — powiedziała, potrząsając butelką.

— Policja. Talibe, zawołaj żandarmów, zrób to natychmiast. To naprawdę pilne.

— Najpierw lekarstwo, kapitanie.

— Dobrze, natychmiast, jak je wezmę. Obiecujesz?

— Obiecuję. Otwórz szeroko buzię.

— Aaa…

Niech diabli wezmą tego Saaza, że wziął urlop, i niech go cholera, że o tym nie wspomniał. I ten Thone; ma człowiek tupet! Przyjść z wizytą, sprawdzać, czy pamiętam. A co by się stało, gdybym pamiętał?

Sięgnął pod poduszkę po nożyczki. Były tam, zimne i ostre.

— Powiedziałam im, że to pilne. Już jadą. — Talibe weszła tym razem bez krzesła. Spojrzała w okna, gdzie nadal hulała burza. — Muszę dać ci coś, byś nie zasnął. Chcą, żebyś był żwawy.

— Jestem żwawy. Nie zasnę!

— Cicho. Zażyj to.

Zażył.

Zasnął, ściskając nożyczki pod poduszką, a biel za oknami trwała i trwała, i w końcu warstwami przedostała się przez szyby w procesie dyskretnej osmozy, popłynęła naturalnym biegiem rzeczy ku jego głowie, zawirowała powoli wokół niego, połączyła się z białym torusem bandaży, rozpuściła je i złożyła ich pozostałości w jednym kącie pokoju, gdzie rozmawiały cicho i spiskowały zgromadzone białe krzesła; potem powoli ściskała jego głowę, wirując w niemądrym tańcu śniegowych płatków, szybciej, coraz szybciej, bliżej, coraz bliżej, aż wreszcie śniegowe płatki stały się bandażami, zimnymi i ciasnymi wokół jego rozgorączkowanej głowy, i znalazłszy leczoną ranę, wkradły się do wnętrza, przez skórę i czaszkę, a następnie, w sposób zimny, chrupki i krystaliczny, do jego mózgu.

Talibe odemknęła z klucza drzwi sali i wpuściła oficerów.

— Na pewno jest nieprzytomny?