— Dałam mu podwójną dawkę. Jeśli nie jest nieprzytomny, jest martwy.
— Nadal wyczuwa się puls. Weź go za ręce.
— Dobrze… Oj, spójrz na to!
— Ooo!
— To moja wina. Zastanawiałam się, gdzie się podziały. Przepraszam.
— Zrobiłaś wszystko doskonale, dziecko. Lepiej stąd idź. Dzięki. Nie zostanie to zapomniane.
— W porządku…
— Co takiego?
— To… to będzie szybkie, prawda? Zanim się obudzi?
— Jasne. Ma się rozumieć. Nawet się nie zorientuje. Nic nie będzie czuł.
Zbudził się w śniegu, otrzeźwiony zimnym podmuchem, który szedł z wnętrza ku powierzchni, przekłuwał skórę każdym porem, wył.
Zbudził się i wiedział, że umiera w zamieci. Odrętwiała mu jedna strona twarzy, jedna dłoń utknęła w twardo ubitym śniegu. Nadal miał na sobie standardową szpitalną piżamę. Zimno nie było zimnem; to był otępiający ból, który wżerał się ze wszystkich stron.
Podniósł głowę, rozejrzał się. Niewielka płaszczyzna śniegu, rozjaśniona jakby światłem poranka. Zamieć uspokoiła się nieco, lecz wciąż szalała. Kiedy ostatnio mówiono o temperaturze, było dwadzieścia pięć stopni poniżej zera, ale w połączeniu z chłodzącym wichrem zimno było o wiele dotkliwsze. Ręce, dłonie, stopy, organy płciowe — wszystko go bolało.
Mróz go obudził. Niesamowite zimno z pewnością obudziło go bardzo szybko, gdyż w przeciwnym razie już by nie żył. Zostawili go tutaj.
Gdyby tylko mógł znaleźć drogę, którą poszli, pójść za nimi…
Próbował się poruszyć, ale nie mógł. Wrzasnął w duchu, by spowodować niezwykły napływ woli… zdołał tylko z wielkim wysiłkiem przetoczyć się na plecy i usiąść.
Musiał podeprzeć się z tyłu rękoma, by siedzieć stabilnie. Obie dłonie mu zamarzały. Wiedział, że nie zdoła się podnieść.
Talibe… — pomyślał, lecz w jednej chwili zamieć zwiała tę myśl.
Zapomnij o Talibe. Umierasz. Są sprawy ważniejsze.
Patrzył w mleczne głębie śnieżycy; sunęła ku niemu, pędziła gdzieś dalej. Przypominała drobne miękkie gwiazdy, ściśnięte razem i dokądś śpieszące. Czuł, jakby twarz przeszywały mu miliony małych rozżarzonych igiełek, później jednak policzki zdrętwiały.
Tyle przebyć, myślał, tylko po to, by zginąć nie w swojej wojnie. Jak to głupio teraz wygląda. Zakalwe, Elethiomel, Staberinde; Livueta, Darckense. Imiona napływały i odfruwały porywane nacierającym zimnem wyjącego wiatru. Czuł, że twarz mu się kurczy, czuł zimno drążące w skórze i gałkach ocznych, docierające do języka, zębów i kości.
Oderwał rękę od śniegu; zimno znieczuliło ból, gdy skóra odchodziła od dłoni. Szarpnął bluzę piżamy, odrywając guziki, i wystawił na zimny podmuch nieregularny znaczek nad sercem. Położył dłoń z tyłu, na lód i uniósł nieco głowę. Kości karku zdawały się skrzypieć, potrzaskiwać, gdy ruszał głową, jakby mróz chwytał jego stawy.
— Darckense… — szepnął wrzącemu chłodowi zamieci.
Zobaczył, jak przez burzę spokojnie zmierza ku niemu kobieta.
Szła po powierzchni ubitego śniegu, w wysokich czarnych butach, długim płaszczu z futrzanym kołnierzem i mankietami. Na głowie miała mały kapelusz.
Szyja i twarz odsłonięte, dłonie bez rękawiczek. Głębokie, ciemne oczy w długiej, owalnej twarzy. Podeszła do niego lekko, a burza zdawała się rozstępować za jej plecami i poczuł, że osłania go nie tylko jej wysmukłe ciało. Za każdym razem, gdy na nią patrzył, w jego skórę zdawało się wsączać jakieś ciepło.
Zamknął oczy. Potrząsnął głową, co trochę bolało, lecz mimo to potrząsnął. Otworzył oczy ponownie.
Nadal tam była.
Przyklękła przy nim, złożyła dłonie na okrytym spódnicą kolanie, twarz trzymała na wysokości jego twarzy. Zerknął, uwolnił znowu dłoń ze śniegu; dłoń była bez czucia, ale gdy obrócił rękę, zobaczył, że oderwał od śniegu żywe mięso. Próbował dotknąć jej twarzy, ale ona ujęła jego dłoń. Była ciepła. Nigdy w życiu nie czuł tak wspaniałego ciepła.
Zaśmiał się, a chłód rozstępował się wokół niej i jej oddech uchodził obłokiem.
— Do diabła — rzekł. Wiedział, że głos mu drży od zimna i narkotyku. — Przez całe pieprzone życie byłem ateistą, a tu okazuje się, że te łatwowierne dupki cały czas miały rację! — Zaczerpnął ze świstem, tchu, zakaszlał. — A może zaskakujesz ich właśnie tym, że się nie pokazujesz?
— Pochlebia mi pan, panie Zakalwe — powiedziała wspaniałym głębokim i seksownym głosem. — Nie jestem Śmiercią czy jakąś wydumaną Boginią. Jestem równie rzeczywista jak pan… — Pogłaskała jego poszarpaną, krwawiącą dłoń długim, mocnym kciukiem. — Jedynie trochę cieplejsza.
— Och, z pewnością pani jest rzeczywista — powiedział. — Czuję, że pani jest rzeczy…
Głos mu zamarł. W wirującym śniegu pojawił się ogromny kształt, szarobiały jak śnieg, lecz o odcień ciemniejszy, unosił się w powietrzu, cichy, ogromny i stabilny. Wokół nich dwojga burza zdawała się zamierać.
— To nazywa się moduł dwunastoosobowy, Cheradenine — oznajmiła kobieta. — Przyleciał zabrać cię stąd, jeśli chcesz, by cię stąd zabrać. Na ląd, jeśli zechcesz. Lub dalej, do nas, jeśli wolisz.
Mruganie i potrząsanie głową zmęczyło go. Nie szkodzi, że to igraszki jakiejś zwariowanej części jego mózgu. Będzie grał jak najdłużej. Co to miało wspólnego ze Staberinde i z Krzesłem, nie wiedział jeszcze, ale gdyby chodziło o te rzeczy — a o cóż innego może chodzić? — to bezsensowna byłaby walka z nimi, gdy jest słaby i umierający. Niech się dzieje, co ma się dziać. Nie miał rzeczywistego wyboru.
— Z panią? — spytał.
— Z nami. Chcielibyśmy zaproponować panu pracę. — Uśmiechnęła się. — Porozmawiajmy jednak w cieple, dobrze?
— W cieple?
Głową wskazała kierunek.
— W module.
— Ach, tak — zgodził się. — Tam.
Próbował oderwać drugą dłoń od ubitego śniegu — nie udało mu się.
Znowu na nią spojrzał: wyjęła z kieszeni buteleczkę i powoli wylała jej zawartość na jego dłoń. Płyn ogrzewał i spływał, łagodnie parując.
— W porządku? — spytała. Ujęła jego dłoń, delikatnie pomogła mu wstać. Wyciągnęła z kieszeni pantofle. — Proszę.
— Och! — Zaśmiał się. — Dzięki.
Objęła go ramieniem przez plecy. Była silna.
— Zdaje się, że wie pani, jak się nazywam. A pani jak się nazywa, jeśli nie jest to pytanie zbyt impertynenckie?
Uśmiechnęła się i poszli wśród kilku płatków łagodnie padającego śniegu do obłożonego płytami kolosa, który kobieta nazwała modułem. Stało się tak cicho — mimo szalejącej w pobliżu burzy — że słyszał śnieg skrzypiący pod ich butami.
— Nazywam się Rasd-Coduresa Diziet Embless Sma da’Marenhide — powiedziała.
— Żartuje pani!
— Ale możesz mówić do mnie Diziet.
— W porządku, Diziet — odparł pogodnie.
Ona weszła, on pokuśtykał w pomarańczowe ciepło modułu. Ściany wyglądały jak gładko wypolerowane drzewo, siedzenia — jak polerowana skóra, podłoga — jak futrzany dywan. Całość pachniała górskim ogrodem.
Spróbował wypełnić płuca ciepłym, wonnym powietrzem. Zakołysał się i obrócił osłupiały ku kobiecie.
— To jest rzeczywiste! — powiedział na wydechu, choć chętnie by wrzasnął, gdyby miał dosyć powietrza w płucach.
Kobieta przytaknęła.
— Witamy na pokładzie, Cheradenine Zakalwe.
Zemdlał.