Dwanaście
Pogrążony w myślach stał w długiej galerii zwrócony twarzą do światła. Powiewne białe zasłony falowały wokół niego łagodnie w ciepłej bryzie. Delikatny wiatr nieznacznie poruszał jego czarnymi włosami. Splótł z tyłu ręce. Ze spokojnego, lekko zachmurzonego nieba nad górami, za fortecą, za miastem, padało na jego twarz bezbarwne, rozproszone światło i kiedy tak stał w prostym ciemnym ubraniu, wydawał się niematerialny, jak rzeźba lub trup oparty o blanki dla zmylenia wroga.
Ktoś wymówił jego nazwisko.
— Zakalwe. Cheradenine?
— Co…? — Oprzytomniał. Spojrzał w twarz starca, która coś mu przypominała. — Beychae? — usłyszał własne słowa. Oczywiście. To Tsoldrin Beychae. Wyglądał starzej niż w jego wspomnieniach.
Rozejrzał się, nadsłuchiwał. Usłyszał brzęczenie i zobaczył małe, nagie pomieszczenie. Kabinę. Statek morski? Statek kosmiczny?
„Osom Emananish”, podpowiedział głos z jego pamięci. Statek kosmiczny, kliper udający się do… gdzieś w pobliże Impren (choć nie wiadomo, co to takiego i gdzie to jest). Habitaty Impren. Musiał zawieźć Tsoldrina Beychaego do Habitatów Impren. Potem wspomniał doktora, jego cudowną maszynę polową i tnący niebieski dysk. Sięgnął głębiej, w sposób, który nie byłby możliwy bez szkolenia Kultury i wprowadzonych przez nią subtelnych zmian — znalazł niewielką bieżącą pętlę pamięci, która przejęła to, co jego mózg już magazynował. Pokój ze światłowodami; celowe zmarnowanie szansy na pocałunek; wybuch, lot nad barem do hallu. Upadek, uderzenie w głowę. Pozostałe wydarzenia rysowały się mgliście: odległe krzyki, ktoś go podniósł i gdzieś zabrał. W czasie gdy nie był przytomny, żadnych sensownych głosów nie zarejestrował.
Leżał przez chwilę, słuchając, co mówi mu własne ciało. Brak wstrząsu. Niewielkie uszkodzenie prawej nerki, siniaki, otarcia kolan, skaleczenie prawej dłoni… nadal gojący się nos.
Podniósł się na nogi, spojrzał znów na kabinę — gołe metalowe ściany, dwie koje, mały stołek, na którym siedział Beychae.
— To ciupa?
— Tak, więzienie. — Beychae skinął głową.
Znowu się położył. Zauważył, że ma na sobie jednorazowy kombinezon załogi. Paciorek terminalu zniknął z ucha, a płatek był otarty i obolały — zamocowanie nadajnika nie poddało się bez walki.
— Ty też, czy tylko ja? — zapytał.
— Tylko ty — odparł Beychae.
— Co ze statkiem?
— Zdaje się, że na pomocniczym napędzie zmierzamy do najbliższego systemu gwiezdnego.
— Co to jest ten najbliższy system?
— Jedyna zamieszkana tam planeta nazywa się Murssay. Na jej części trwa wojna, jeden z tych tlących się lokalnych konfliktów, o których wspominałeś. Statek może nie dostać pozwolenia na lądowanie — informował Beychae.
— Lądowanie? — Chrząknął, dotykając tyłu głowy. Ogromny guz. — Statek nie może lądować. Nie przystosowano go do atmosfery.
— Może chodziło im o to, że nie pozwolą pasażerom ani załodze przebywać na powierzchni planety — powiedział Tsoldrin.
— Hmm. Muszą w takim razie mieć coś na orbicie. Stację kosmiczną?
— Tak przypuszczam. — Beychae wzruszył ramionami.
Więzień obejrzał kabinę, ostentacyjnie czegoś szukając.
— Co o tobie wiedzą? — wzrokiem powiódł po kabinie.
— Wiedzą, kim jestem. — Beychae uśmiechnął się. — Rozmawiałem z kapitanem, Cheradenine. Od armatora otrzymali rozkaz, by zawracać, chociaż nie wiedzieli dlaczego. Teraz wiedzą. Kapitan miał wybór: czekać na jednostki floty Humanistów, by nas zabrały, albo skierować się na Murssay, i wybrał to drugie — wydaje się, na przekór pewnym naciskom wywieranym przez Zarząd, za pośrednictwem armatora. Widocznie nalegał, żeby używano kanału alarmowego, gdy informował armatora, co stało się ze statkiem i kim jestem.
— Więc teraz wszyscy to wiedzą?
— Tak. Sądzę, że obecnie całe Skupisko wie dokładnie, kim jesteśmy obydwaj. Myślę jednak, że kapitan nie odnosi się do naszej sprawy z zupełną wrogością.
— Ale co się stanie, kiedy dotrzemy do Murssay?
— Najprawdopodobniej pozbędziemy się pana, panie Zakalwe — powiedziano z głośnika.
Obaj wymienili spojrzenia.
— Tsoldrinie, mam nadzieję, że też to słyszałeś.
— To chyba kapitan — stwierdził Beychae.
— Tak jest — oznajmił głos. — I właśnie poinformowano nas, że mamy się rozstać, zanim dotrzemy do stacji Murssay. — W głosie brzmiała irytacja.
— Naprawdę, kapitanie?
— Naprawdę, panie Zakalwe. Właśnie otrzymałem ultimatum od Balzeitskiej Hegemonarchii Murssay. Chcą przejąć obu panów, zanim połączymy się ze stacją. Ponieważ grożą, że nas zaatakują, zastosuję się do ich polecenia. Mam zrobić to, o co proszą — ze względów formalnych zaprotestuję, ale szczerze mówiąc, bardzo mi ulży, gdy się was pozbędę. Dodam, że statek, którym zamierzają was zabrać, ma kilkaset lat i sądzono, że nie nadaje się już do podróży. Jeśli tylko wytrzyma parę godzin, odbędziecie pełną wrażeń podróż przez atmosferę Murssay. Panie Beychae, wierzę, że jeśli przemówi pan do rozsądku ludziom z Balzeit, pozwolą panu lecieć z nami do Stacji Murssay. Bez względu na pańską decyzję, pozwoli pan, że złożę panu życzenia bezpiecznej podróży.
— Balzeit — powiedział Beychae, siadając na małym stołku i kiwając w zamyśleniu głową. — Ciekawe, dlaczego nas chcą?
— Chcą ciebie, Tsoldrinie — rzekł, zdjął nogi z łóżka. Minę miał niepewną. — Czy są po dobrej stronie? Cholernie dużo jest tych wojenek…
— W teorii tak — stwierdził Beychae. — Chyba wierzą, że ludzie i maszyny mają dusze.
— Tak mi się wydawało — rzekł, wolno wstając. Zginał ręce, poruszał ramionami. — Jeśli ta Stacja Murssay jest terenem neutralnym, powinieneś tam się udać, choć ta banda z Balzeit chce raczej ciebie, a nie mnie.
Znowu potarł potylicę, usiłując sobie przypomnieć sytuację na Murssay. To było akurat takie miejsce, w którym mogła się rozpocząć wojna na pełną skalę. Wojnę między Konsolidacjonistami a Humanistami na Murssay toczono przy użyciu dość archaicznych sił militarnych. Balzeit stał po stronie Konsolidacjonistów, choć jego wyższe dowództwo składało się z jakichś kapłanów. Nie był pewny, czemu chcą Beychaego; mętnie sobie przypominał, że kapłani dość serio traktują kult bohaterów. Choć może, jeśli usłyszeli, że Beychae jest w pobliżu, zechcieli go złapać po prostu dla okupu.
Sześć godzin później nastąpiło spotkanie ze starym balzeitskim pojazdem kosmicznym.
— Chcą właśnie mnie? — zapytał.
Stali przy śluzie: Beychae, kapitan „Osoma Emananisha” i czterej uzbrojeni ludzie w skafandrach. Skafandry miały hełmy z przyłbicami, wewnątrz widać było bladobrązowe twarze z niebieskimi krążkami wymalowanymi na czołach. Krążki rzeczywiście się żarzą, pomyślał. Zastanawiał się, czy umieszczono je tam z powodu jakiejś wspaniałomyślnej zasady religijnej, by pomóc snajperom.
— Tak, panie Zakalwe — rzekł kapitan, grubasek z ogoloną głową. Uśmiechnął się. — Chcą pana, nie pana Beychaego.
— O co im chodzi, Tsoldrinie? — spytał, spoglądając na czterech ludzi.
— Nie mam pojęcia — przyznał Beychae.
— Dlaczego chcecie właśnie mnie? — Zamachał ręką, przywołując tamtych czterech.
— Proszę z nami pójść — odezwał się przez głośnik skafandra jeden z mężczyzn. Z pewnością nie mówił w swoim macierzystym języku.
— „Proszę”? — zapytał Zakalwe. — Chce pan powiedzieć, że mam jakiś wybór?