Człowiek w skafandrze zrobił zakłopotaną minę. Chwilę coś mówił — choć z jego głośnika nie wydobywał się żaden dźwięk — a potem oznajmił:
— Panie Zakalwe, to bardzo ważne, by poszedł pan z nami. Musi pan. To bardzo ważne.
Pokręcił głową.
— Muszę — powtórzył jakby do siebie. Zwrócił się do kapitana. — Panie kapitanie, czy może mi pan zwrócić kolczyk?
— Nie. — Kapitan błogo się uśmiechnął. — A teraz niech się pan wyniesie z mojego statku.
Pojazd był zatłoczony i bardzo prymitywny. W ciepłym wnętrzu pachniało elektrycznością. Dali mu stary skafander, wskazali kanapę, do której przypięli go pasami. To zły znak, kiedy zmuszają cię do wkładania skafandra w środku statku. Czterej żołnierze, którzy zabrali go z klipra, usiedli za nim. Trzyosobowa załoga — także w skafandrach — była podejrzanie zajęta i miał niepokojące wrażenie, że ręczne stery wykorzystywane są nie tylko w sytuacjach awaryjnych.
Maszyna widowiskowo weszła w atmosferę: trzęsła się, skrzypiała, wyła otoczona rozżarzonym gazem. Uświadomił sobie ze ściśniętym żołądkiem, że widzi to przez okna, przez kryształowe szyby, a nie na ekranach. Zrobiło się jeszcze cieplej. Migoczące światła, pośpieszne rozmowy między załogą, gwałtowne ruchy nie polepszyły mu samopoczucia. Żarzenie znikło, a niebo zmieniło barwę z fioletowej na niebieską. Drgania powróciły.
Pomknęli w noc i dali nura w chmurę. Migające światełka na pulpicie sterowniczym w ciemności wyglądały jeszcze bardziej niepokojąco.
Podczas burzy z piorunami, kołysząc się, wylądowali na czymś w rodzaju pasa startowego. Czterej żołnierze bez entuzjazmu wiwatowali, gdy urządzenie do lądowania — przypuszczał, że są to koła — dotknęło gruntu. Pojazd toczył się niepokojąco długo, dwa razy wpadając w poślizg.
Gdy w końcu stanęli, wszyscy trzej członkowie załogi siedzieli bezsilnie w fotelach, z rękami dyndającymi bezwładnie po bokach; milczeli i wpatrywali się w dżdżystą noc.
Odpiął pasy, zdjął hełm. Żołnierze otworzyli śluzę wewnętrzną.
Potem otworzono drzwi — na zewnątrz zobaczył światła, ulewę, ciężarówki, czołgi, jakieś niskie budynki w tle i kilkuset ludzi, jedni w mundurach wojskowych, inni w długich szatach błyszczących od deszczu. Niektórzy próbowali utrzymać w górze nad innymi parasole.
Prawie wszyscy mieli koliste znaki na czołach. Grupa kilkunastu starych, siwowłosych osób, w długich szatach, o twarzach spryskanych deszczem, poszła ku schodom prowadzącym z pojazdu na ziemię.
— Proszę, panie. — Wskazano mu, że powinien zejść. Siwowłosi mężczyźni w szatach ustawili się w trójkątny szyk u stóp schodów.
Wyszedł, stał na małej platformie przed schodami. Deszcz bębnił mu w skronie.
Rozległ się głośny krzyk i starcy u stóp schodów skłonili głowy i przyklękli w kałuży na ciemnym, smaganym wiatrem pasie startowym. Niebieska światłość rozerwała mrok za niskimi budynkami, oświetliła na chwilę wzgórza i góry w oddali. Zgromadzeni ludzie zaintonowali pieśń. Dopiero po kilku chwilach uświadomił sobie, że krzyczą: „Za-kal-we! Za-kal-we!”
— Oho — rzekł do siebie.
Na wzgórzach ryknął grzmot.
— Czy moglibyście mi to wszystko jeszcze raz wyłożyć?
— Mesjaszu…
— Naprawdę, chciałbym, żebyście nie używali tego słowa.
— Och! Dobrze, panie Zakalwe; jaki tytuł pan woli?
— Ach… a może by — rozłożył ręce — „proszę pana”?
— Jaśnie panie Zakalwe; pan jest wybrany. Pan był zapowiedziany. — Wysoki kapłan, siedzący w przedziale naprzeciw niego, mocno złożył obie dłonie.
— Zapowiedziany?
— Jako żywo! Pan jest naszym wybawieniem, naszym niebiańskim pocieszycielem. Jest pan wysłannikiem.
— Wysłannikiem — powtórzył, usiłując uporządkować sobie ostatnie wypadki.
Wyłączono oświetlenie, gdy tylko postawił stopę na ziemi. Wśród obejmujących go kapłanów przeszedł po betonowej płycie lotniska do opancerzonego pojazdu. Mrok rozpraszały jedynie reflektory ciężarówek i czołgów: stożki jasności zmienione w wachlarze nałożonymi na lampy perforowanymi przysłonami. Odwieziono go szosą do linii kolejowej, gdzie wsadzono do pozbawionego okien wagonu, który z łomotem odjechał w noc.
— Ależ tak! Do tradycji naszej wiary należy szukanie wpływów zewnętrznych, ponieważ są one zawsze większe. — Wysoki kapłan, który przedstawił się jako Napoerea, skłonił się nisko. — A cóż może być większego od człowieka, który był Wodzwojem?
Musiał pogrzebać w pamięci. Według mediów w Skupisku był właśnie Wodzwojem, dowodzącym operacjami wojskowymi, kiedy w poprzedniej wyprawie wraz z Tsoldrinem Beychaem brał udział w tym szalonym tańcu. Beychae był Wodzpolem i zajmował się polityką (co za dokładne rozróżnienia!).
— Wodzwoj… — Skinął głową bez przekonania. — I myślicie, że zdołam wam pomóc?
— Jaśnie panie Zakalwe! — rzekł kapłan, zsuwając się z siedzenia, by uklęknąć na podłodze. — W ciebie wierzymy.
— Czy mogę spytać, czemu?
— Jaśnie panie, twe czyny są legendą! — Kapłan znowu usiadł na miękkiej ławce. — Pozostaną na zawsze od ostatnich przykrych dla nas wydarzeń! Nasz Przewodnik przed śmiercią przepowiedział, że zbawienie nadejdzie „spoza niebios”, a twoje imię, panie, było wśród wspomnianych; skoro więc przybywasz do nas, gdy jesteśmy w potrzebie, musisz być naszym zbawicielem!
— Rozumiem — rzekł, nic nie rozumiejąc. — Zobaczymy, co się da zrobić.
— Mesjaszu!
Pociąg zatrzymał się gdzieś na stacji. Odprowadzono ich stamtąd do windy i dalej do apartamentów, z których, jak mu powiedziano, był widok na miasto w dole, lecz teraz trwało zaciemnienie. Obejrzał dość bogato wyposażone pokoje.
— Bardzo miłe. Dziękuję.
— A tutaj są pańscy chłopcy. — Wysoki kapłan odsunął zasłonę w sypialni, przedstawiając kilku młodych mężczyzn na ogromnym łożu.
— Ja, hm… Dziękuję. — Kiwnął głową kapłanowi. Uśmiechnął się do chłopców, którzy odpowiedzieli mu uśmiechem.
Leżał w pałacu, w paradnym łożu, ręce założył pod głowę. Po chwili w ciemności rozległ się wyraźny odgłos „pop” i w znikającej niebieskiej sferze światła pojawiła się drobna maszyna, mniej więcej wielkości ludzkiego kciuka.
— Zakalwe?
— Cześć, Smo.
— Posłuchaj…
— Nie. To ty posłuchaj. Naprawdę chciałbym wiedzieć, o co, do cholery, w tym wszystkim chodzi.
— Zakalwe — rzekła Sma przez pocisk zwiadowczy. — To skomplikowane, ale…
— Ale jestem tutaj z bandą kapłanów pederastów, którzy myślą, że rozwiążę ich problemy militarne.
— Cheradenine — ciągnęła Sma swym uwodzicielskim głosem — ci ludzie udatnie umieścili w swej religii wiarę w twoje wojenne talenta. Jak mógłbyś im odmówić?
— Uwierz mi, byłoby to bardzo łatwe.
— Czy ci się podoba, czy nie, stałeś się dla tych ludzi legendą, Cheradenine. Uważają, że możesz zdziałać wiele.
— Więc cóż mam zrobić?
— Poprowadź ich. Zostań ich generałem.
— Chyba tego właśnie oczekują. Lecz co mam naprawdę zrobić?
— Właśnie to — oznajmiła Sma. — Poprowadź ich. Tymczasem Beychae robi odpowiedni hałas na Stacji Murssay, na razie uważanej za terytorium neutralne. Nie widzisz, Zakalwe? — Głos Smy wzbierał radością. — Mamy ich! Beychae robi dokładnie to, czego chcieliśmy, i musisz tylko…
— Co takiego?