Выбрать главу

— …Bądź sobą; działaj dla tych facetów!

Potrząsnął głową.

— Smo, powiedz mi wprost. Co mam robić?

Sma westchnęła.

— Wygraj ich wojnę, Zakalwe. Wspieramy siły, z którymi pracujesz.

Jeśli zdołasz to wygrać, a Beychae tutaj wstawi się za stroną wygrywającą, może zdołamy przestawić Skupisko. — Ponownie głęboko westchnęła. — Zakalwe, potrzebujemy twojej pomocy. Do pewnego stopnia mamy związane ręce, ale potrzebujemy cię. Wygraj dla nich wojnę, a może wtedy to wszystko poukładamy. Mówię serio.

— Łatwo mówić, „serio” — powiedział do pocisku zwiadowczego. — Przejrzałem pobieżnie ich mapy. Ci faceci siedzą w głębokim gównie. By wygrać wojnę, potrzebują prawdziwego cudu.

— Chociaż spróbuj, Cheradenine. Proszę.

— Czy otrzymam jakąś pomoc?

— Hm… Co masz na myśli?

— Wywiad, Smo. Gdybyś mogła nadzorować, co takiego wróg…

— Ach, nie, Cheradenine. Przykro mi, ale nie możemy.

— Co takiego?! — zapytał głośno, siadając na łóżku.

— Przykro mi, Zakalwe, naprawdę, ale musieliśmy się na to zgodzić. Sytuacja jest tu naprawdę delikatna, nie możemy wtrącać się bezpośrednio. Nawet tego pocisku nie powinno tu być. Wkrótce będzie musiał się wynieść.

— Jestem więc zdany tylko na siebie?

— Przykro mi — rzekła Sma.

— I to tobie jest przykro! — odparł, opadając teatralnie na łóżko.

„Żadnej wojaczki”. Tak właśnie powiedziała Sma jakiś czas temu.

— Żadnej cholernej wojaczki — mówił cicho do siebie, gdy zbierał włosy na karku i pakował w ciasną skórzaną opaskę. Świtało. Poklepał koński ogon i wyjrzał przez grubą, zniekształcającą widok szybę na zasnute mgiełką miasto, które właśnie zaczynało się budzić pod zaróżowionymi świtem górami i jasnobłękitnym niebem. Popatrzył z niesmakiem na przesadnie ozdobne długie szaty, w których chcieli go widzieć kapłani, a potem odział się z niechęcią.

Hegemonarchia i jej przeciwnik, Imperium Glaseen, walczyli o panowanie nad ich niezbyt wielkim subkontynentem, z przerwami, już od sześciuset lat, nim reszta Skupiska przybyła w odwiedziny w swych dziwnych latających niebiańskich statkach, co zdarzyło się sto lat temu.

Nawet wtedy oba państwa były zacofane w porównaniu z innymi społeczeństwami na Murssay, które w technice wyprzedzały ich o dziesięciolecia, a jeśli chodzi o zasady moralne i polityczne — być może o setki lat. Przed kontaktem tubylcy dysponowali kuszami i armatami ładowanymi przez lufy. Teraz, sto lat później, posiadali czołgi. Mnóstwo czołgów. Czołgi, artylerię, ciężarówki i trochę niezbyt skutecznych samolotów. Każda strona miała także jeden prestiżowy system obronny, częściowo zakupiony od bardziej zaawansowanych społeczeństw Skupiska, ale w większości po prostu otrzymany w prezencie. Hegemonarchia dysponowała jednym statkiem kosmicznym z szóstej czy siódmej ręki; Imperium — kilkoma pociskami sterowanymi, które ogólnie uważano za niedziałające i prawdopodobnie — ze względów politycznych — nie do użytku, gdyż przypuszczano, że wyposażone są w głowice jądrowe. Opinia publiczna Skupiska tolerowała zaawansowaną technicznie bezsensowną wojnę, dopóki mężczyźni, kobiety i dzieci nie ginęli w zbyt dużej liczbie. Jednak niedopuszczalna była myśl, że w zbombardowanym atomowo mieście zginie w jednej chwili milion osób.

Imperium wygrywało konwencjonalną wojnę, prowadzoną na terytorium dwóch zubożałych krajów, które zostawione same sobie, prawdopodobnie zaprzęgałyby właśnie do pracy energię pary. Teraz natomiast uchodzący ze wsi tłoczyli się na drogach, między żywopłotami kołysały się wozy z dobytkiem całych rodzin, gdy tymczasem czołgi przemierzały pola uprawne, a brzęczące samoloty zrzucały bomby, czyszcząc miasta ze slumsów.

Armie Hegemonarchii wycofywały się przez równiny w góry, a jej osaczone siły ustępowały przed zmotoryzowaną kawalerią Imperium.

Ubrał się i natychmiast poszedł do pokoju map. Kilku sennych oficerów sztabowych stanęło na baczność; przecierali oczy. Rano mapy wyglądały równie źle jak ubiegłego wieczoru, ale przyjrzał się im, ocenił położenie wojsk przeciwników, zadał pytania oficerom i próbował się zorientować, na ile dobry mieli wywiad i jak przedstawiało się morale armii.

Oficerowie lepiej znali położenie wojsk wroga niż nastroje własnych ludzi.

Kiwnął głową, obejrzał wszystkie mapy, a potem poszedł na śniadanie z Napoereą i innymi kapłanami. Potem zaciągnął wszystkich do pokoju map — zwykle wracali do własnych apartamentów na kontemplacje — i zadawał im dalsze pytania.

— Chcę mieć taki mundur jak ci ludzie. — Wskazał na jednego z młodszych oficerów liniowych.

— Ależ jaśnie panie Zakalwe — powiedział Napoerea, zmartwiony. — To ci ujmie godności!

— A to mi krępuje ruchy — rzekł, wskazując swoje długie, ciężkie szaty. — Chcę osobiście spojrzeć na front.

— Ale jaśnie panie, to nasza święta cytadela. Przychodzą tu wszystkie raporty wywiadu, wszystkie modły naszego ludu kierują się właśnie tutaj.

— Napoerea, wiem o tym — położył dłoń na ramieniu kapłana. — Ale muszę sam zobaczyć, jak sprawy stoją. Weź pod uwagę, że dopiero tu przybyłem. — Spojrzał na nieszczęśliwe twarze pozostałych wysokich kapłanów. — Jestem przekonany, że wasze metody są skuteczne w okolicznościach takich, jakie istniały w przeszłości — oznajmił z kamienną twarzą. — Ale jestem tu nowy, więc w inny sposób odkrywam to, o czym wy zapewne już wiecie. — Znów zwrócił się do Napoerey. — Chcę mieć własny samolot. Wystarczy zmodyfikowany samolot zwiadowczy. Dwa myśliwce do eskorty.

Nawet poprzedni wyjazd pociągiem i ciężarówką do portu kosmicznego, oddalonego o trzydzieści kilometrów, kapłani uważali za szczyt niekonwencjonalnej odwagi. A już ktoś chcący latać nad całym subkontynentem z pewnością jest szaleńcem.

I tak właśnie postępował przez kilka następnych dni. Zadanie miał nieco ułatwione, gdyż we wszystkich rodzajach wojsk panował w tym czasie bezruch — siły Hegemonii właśnie uciekły, a siły Imperium się konsolidowały. Nosił prosty mundur i nie umieścił na nim żadnych baretek, które nawet najmłodszym oficerom służyły za usprawiedliwienie samego istnienia. Rozmawiał z generałami i pułkownikami liniowymi — na ogół sztywnymi, zdemoralizowanymi tępakami — z szefami sztabów, z żołnierzami piechoty i czołgistami, z kucharzami, intendentami, ordynansami i lekarzami. W większości przypadków potrzebował tłumacza — tylko najwyżsi oficerowie władali ogólnym językiem Skupiska — ale podejrzewał, że dla żołnierzy bliższy jest ktoś, kto wprawdzie mówi innym językiem, lecz zadaje im pytania, niż mówiący językiem tym samym co oni, lecz jedynie wydający rozkazy.

Przez pierwszy tydzień objechał wszystkie większe lotniska, sondując nastroje i opinie sił powietrznych. Jedyną osobą, którą przy takich okazjach ignorował, był czujny kapłan — tytularny dowódca każdego szwadronu, pułku i fortu. Kapłani nie potrafili powiedzieć nic użytecznego z wyjątkiem zrytualizowanych pozdrowień powitalnych. W ciągu paru dni doszedł do wniosku, że główny problem kapłanów to oni sami.

— Prowincja Shenastri! — wykrzyknął Napoerea. — Przecież tam jest kilkanaście ważnych ośrodków kultu! Nawet więcej! I proponujesz, panie, byśmy poddali ją bez walki?

— Kiedy wygramy wojnę, dostaniecie z powrotem świątynie i mnóstwo skarbów. Te ośrodki i tak upadną, nawet gdybyśmy próbowali je utrzymać. Zresztą podczas walk prawdopodobnie uszkodzono by je albo nawet zniszczono całkowicie. W ten sposób pozostaną nienaruszone. Oddanie ich przeciwnikowi niesamowicie wyciągnie jego linie zaopatrzenia. Kiedy zaczną się deszcze? Za miesiąc? Będziemy wówczas gotowi do kontrataku, a ich problemy z zaopatrzeniem jeszcze się zaostrzą. Przez podmokłe tereny na tyłach nie przewiozą towarów, a kiedy zaatakujemy, nie zdołają się wycofać. Nappy, staruszku, wierz mi, to piękny plan. Gdybym był dowódcą strony przeciwnej i ktoś ofiarowałby mi tamten teren, nie zbliżałbym się do niego na milion kilometrów. Chłopcy z Armii Cesarskiej będą jednak musieli tam wejść, bo dwór nie pozwoli im na inny manewr. Ale będą wiedzieli, że to pułapka. Dla morale to okropne.