Spacerował zimnymi, ciemnymi korytarzami, spoglądając na umieszczone po bokach moduły ze śpiącymi. Wyglądały jak szuflady w segregatorze, każdy stanowił wezgłowie czegoś w rodzaju trumny.
Na każdym żarzyła się słaba czerwona lampka, więc gdy stał w jednym z łagodnie skręcających w spiralę korytarzy z wyłączonymi światłami swego skafandra, widział, jak te małe stabilne iskierki tworzą zakrzywioną kratę, owiniętą na ciemność. Wyglądało to jak nieskończony korytarz gwiazd — czerwonych olbrzymów, skonstruowany przez bóstwo ogarnięte obsesją porządku.
Poruszał się stopniowo w górę po spirali, oddalał od jednostki mieszkalnej, którą zawsze uważał za głowę statku, szedł przez cichy, ciemny kadłub. Zazwyczaj wybierał najbardziej zewnętrzny korytarz, by docenić rozmiary okrętu. W miarę wchodzenia siła fałszywej grawitacji statku malała, aż spacer zmieniał się w ślizgające susy, podczas których łatwiej było uderzyć w sufit, niż posunąć się w przód. Gdy marsz stawał się mało skuteczny, sięgał do uchwytów znajdujących się na trumiennych szufladach. Podciągał się stopniowo do środkowej części okrętu, gdzie jedna ściana takich szuflad zmieniała się gdzieniegdzie w podłogę, a druga w sufit. Stojąc pod odchodzącym po promieniu korytarzem, dawał susa w górę, leciał ku czemuś, co było teraz sufitem — korytarz tworzył w nim komin. Łapał rączkę szuflady i używając kolejnych uchwytów jako szczebli, piął się ku środkowi statku.
Tam znajdował się szyb windy, prowadzącej od jednostki mieszkalnej do jednostki silnikowej. W samym centrum całego statku wzywał windę, jeśli już tam jej nie zostawił podczas ostatnich odwiedzin.
Unosił się potem we wnętrzu krępego, żółto oświetlonego cylindra.
Wyjmował pióro lub małą latarkę i umieszczał je w centrum kabiny windy, następnie dryfował, obserwując pióro lub latarkę, by się przekonać, czy ustawił te przedmioty dokładnie w środku masy powoli obracającego się statku i czy pozostaną tam, gdzie je umieścił. Doszedł w tym do wielkiej wprawy i godzinami mógł siedzieć przy światłach windy i skafandra czasami włączonych (jeśli to było pióro) lub wyłączonych (jeśli to była latarka), obserwując tę lewitację, sprawdzając, czy jego zręczność okaże się większa od cierpliwości, innymi słowy, czekając — jak sam się w duchu do tego przyznawał — aż jedna jego obsesja zwycięży drugą.
Jeśli pióro lub latarka poruszyły się i w końcu dotknęły podłogi, ścian lub sufitu windy, lub też wypłynęły otwartymi drzwiami, wtedy musiał podlecieć, zejść, a następnie wciągnąć się i iść z powrotem drogą, którą poprzednio przebył. Jeśli przedmioty te pozostawały bez ruchu, wolno mu było wrócić windą do jednostki mieszkalnej.
— Posłuchaj, Darac — rzekł Erens, zapalając fajkę. — Co cię skłoniło do podjęcia tej przejażdżki w jedną stronę?
— Nie chcę o tym rozmawiać.
Włączył wentylację, by usunąć narkotyczne dymy Erensa. Znajdowali się w karuzeli widokowej, jedynym miejscu na statku, skąd można było bezpośrednio zobaczyć gwiazdy. Przychodził tu od czasu do czasu, otwierał okiennice i obserwował, jak nad głową wolno obracają się gwiazdy. Czasami próbował czytać poezję.
Również Erens często samotnie odwiedzał karuzelę, ale Ky już tego nie robił. Erens uważał, że Ky ogarnia nostalgia na widok milczącej nicości na zewnątrz i samotnych cętek, które były innymi słońcami.
— Czemuż to? — spytał Erens.
Potrząsnął głową i znowu usiadł na kanapie, patrząc w ciemność.
— To nie twój interes.
— Ja ci powiem, dlaczego wyruszyłem, jeśli ty mi opowiesz, dlaczego to zrobiłeś. — Erens uśmiechnął się szeroko, sprawiając, że jego słowa brzmiały dziecinnie, konspiracyjnie.
— Spadaj, Erens.
— Moja historia jest interesująca. Byłbyś zafascynowany.
— Na pewno — westchnął.
— Ale nie opowiem ci jej, jeśli ty nie opowiesz mi pierwszy. Ogromnie dużo tracisz.
— Trudno, będę się musiał bez tego obejść — odpowiedział.
Ściemniał oświetlenie w karuzeli, aż najjaśniejszym obiektem stała się twarz Erensa, żarząca się czerwono odbitym światłem przy każdym pociągnięciu z fajki. Pokręcił głową, gdy Erens ofiarował mu narkotyk.
— Musisz się odprężyć, przyjacielu. — Erens klapnął na drugie siedzenie. — Strzel sobie, podziel się problemami.
— Jakimi problemami?
Zobaczył, że Erens potrząsa głową.
— Na statku wszyscy mają problemy, przyjacielu. Wszyscy od czegoś uciekają.
— Ach, więc mam przyjemność ze statkowym psychiatrą?
— Posłuchaj. Nikt nie wróci, prawda? Nikt stąd nigdy nie wróci do domu. Połowa naszych znajomych prawdopodobnie już zmarła, a ci, którzy jeszcze nie zmarli, umrą, zanim dotrzemy do celu. Więc jeśli mamy nigdy nie widzieć ludzi, których znaliśmy, i prawdopodobnie nigdy nie zobaczymy rodzinnych domów, musi istnieć coś cholernie ważnego i cholernie niedobrego, coś cholernie złego, co nas skłoniło do ruszenia tyłków i wyjazdu. Wszyscy musimy od czegoś uciekać. Od czegoś, co zrobiliśmy, lub od czegoś, co nam zrobiono.
— Może niektórzy po prostu lubią podróżować.
— Bzdura. Nikt aż tak bardzo nie lubi podróży.
— Jeśli tak twierdzisz. — Wzruszył ramionami.
— Dalej, Darac, dyskutuj, do cholery.
— Nie wierzę w sens dyskusji — oznajmił. Wyjrzał w ciemność, widział piętrzący się statek, wspaniały statek, otulony wielowarstwowymi poziomami pancerza i uzbrojenia, ciemny na tle przyćmionego światła, lecz nie martwy.
— Nie wierzysz? — powtórzył Erens ze szczerym zdziwieniem. — A niech to! Myślałem, że to ja jestem cynikiem.
— To nie cynizm — rzekł bezbarwnym głosem. — Myślę po prostu, że ludzie przeceniają dyskusje, ponieważ lubią słuchać swego głosu.
— Och, tak, dziękuję.
— Sądzę, że to pocieszające. — Obserwował gwiazdy poruszające się po łukach niczym absurdalnie powolne pociski widziane w nocy: wznoszenie, punkt szczytowy, opadanie… (I przypomniał sobie, że gwiazdy mogą także pewnego dnia wybuchnąć.) — Większość ludzi nie zamierza zmieniać swych opinii. Wiedzą w głębi duszy, że inni są dokładnie tacy sami. Dlatego ludzie są wściekli podczas ostrych dyskusji, gdyż sobie to uświadamiają, mieląc w kółko swoje usprawiedliwienia.
— „Usprawiedliwienia”? I twierdzisz, że to nie cynizm — parsknął Erens.
— Tak, usprawiedliwienia — powtórzył tonem, w którym Erens mógłby wyczuć ślady goryczy. — Poważnie podejrzewam, że ludzie po prostu wierzą w to, co uważają za słuszne instynktownie; usprawiedliwienia, uzasadnienia, argumenty, które są sporne, przychodzą później. Właśnie dlatego możesz ich zniszczyć, górować w kłótni, udowodnić, że druga osoba myliła się, a ona nadal wierzy w to, w co wierzyła przedtem. — Spojrzał na Erensa. — Zaatakowałeś niewłaściwy obiekt.
— Więc co pan proponuje robić, profesorze, jeśli mamy nie dogadzać sobie jałowymi… dyskusjami?
— Zgodzić się na niezgodę — wyjaśnił. — Lub walczyć.
— Walczyć?
Wzruszył ramionami.
— Cóż innego pozostaje?
— Negocjować?
— Negocjacje to sposób dochodzenia do rozwiązań, a ja właśnie mówię o pewnego typu rozwiązaniach.
— Które sprowadzają się, w gruncie rzeczy, do niezgadzania się lub walki?