— Jeśli już do tego dojdzie.
Erens milczał chwilę. Pociągnął z fajki, aż przygasł jej czerwony żar.
— Czy masz w ogóle jakieś przygotowanie wojskowe? — zapytał Erens.
— Myślę, że wojna wszystkich nas przygotowała wojskowo, prawda? — odpowiedział Erensowi po chwili milczenia.
Erens się zadumał. Obydwaj obserwowali wolno płynące morze gwiazd.
Dwukrotnie w głębiach śpiącego statku omal nie zabił jakiegoś człowieka. Raz był nim nie on sam, lecz ktoś inny.
Zatrzymał się w długim, spiralnym zewnętrznym korytarzu, mniej więcej w połowie drogi do środkowej części statku. Nogi niosły go lekko. Twarz poczerwieniała mu nieco od nabiegłej krwi przepływającej pod normalnym ciśnieniem w warunkach zmniejszonego ciążenia. Nie zamierzał spoglądać na zmagazynowanych ludzi — zawsze traktował ich w sposób wysoce abstrakcyjny — lecz nagle zapragnął zobaczyć śpiącego pełniej niż tylko jako czerwone światełko. Zatrzymał się przy jednej z trumiennych szuflad.
Poinstruowano go, jak się z nimi obchodzić, gdy zgłosił się na ochotnika do załogi, a także tuż po ożywieniu dość pobieżnie przegoniono go przez te procedury. Włączył światła skafandra, wyciągnął blok sterowania szuflady i krępym urękawicznionym palcem starannie wystukał kod, który według Erensa wyłączał system nadzorczy statku.
Zapaliło się niebieskie światełko. Czerwone nadal płonęło nieprzerwanie — gdyby migało, statek wiedziałby, że dzieje się coś niedobrego.
Odemknął szafkę, wysunął na zewnątrz całe urządzenie.
Spojrzał na nazwisko kobiety wydrukowane na kawałku plastiku.
Nic mu to nazwisko nie mówiło. Otworzył wewnętrzną pokrywę.
Zobaczył spokojną, śmiertelnie bladą twarz. Światła skafandra dawały refleksy na pomarszczonym plastikowym zawoju, który okrywał kobietę, jakby była sklepowym pakunkiem. Z nosa i ust wychodziły rurki i prowadziły gdzieś pod nią. Nad jej zawiązanymi wysoko włosami migotał mały ekran. Jak na kogoś prawie zupełnie martwego, wydawała się w dobrej formie. Ręce skrzyżowała na piersiach papierowej tuniki. Jak doradził mu Erens, obejrzał jej paznokcie. Dość długie, lecz widywał ludzi, którzy wyhodowali dłuższe.
Znowu spojrzał na blok sterowania, wprowadził inny kod. Światła zamrugały na całej płycie sterowniczej; prawie wszystko zaczęło migać, poza czerwonym światełkiem. Otworzył maleńkie czerwono-zielone drzwiczki wmontowane w jednostkę przy głowie. Wyjął stamtąd małą kulę — wyglądała jak siateczka zielonych drucików spowijających lodowoniebieski sześcian. We wgłębieniu obok odsłoniła się pokrywka wyłącznika. Odepchnął pokrywkę do tyłu, położył palec na wyłączniku.
Trzymał w ręce nagrane wzory mózgowe kobiety, zarchiwizowane w niebieskim sześcianiku. Łatwo można go było zgnieść. Drugą ręką, leżącą na małym wyłączniku, mógł odłączyć jej życie.
Zastanawiał się, czy to zrobi, i zwlekał chwilę, jakby oczekując, że jakaś część jego umysłu przejmie nad nim sterowanie. Kilka razy już sądził, że rodzi się w nim impuls, by przerzucić wyłącznik, i w chwilę później mógłby to zrobić, ale za każdym razem tłumił ten popęd. Nie przesuwał palca, patrzył na sześcianik wewnątrz ochronnej klatki. Zastanawiał się: jakie to zadziwiające i jak smutne jednocześnie, że całość ludzkiego umysłu można pomieścić w czymś tak małym. Potem uświadomił sobie, że przecież ludzki mózg jest niewiele większy od niebieskiej sześciennej bryły, a jego budowa korzysta z materiałów i technik o wiele starszych, więc było to równie zadziwiające, choć jednak smutne.
Zamknął ponownie kobietę w jej zimnym śnie i wznowił powolny spacer do środka statku.
— Nie znam żadnych historii.
— Wszyscy znają jakieś historie — stwierdził Ky.
— Ja nie. Przynajmniej nie są to należyte historie.
— Co to znaczy „należyta” historia? — spytał szyderczo Ky.
Siedzieli w kokpicie wśród śmieci.
— Ciekawa. Taka, której ludzie chcą słuchać. — Wzruszył ramionami.
— Ludzie chcą słuchać różnych rzeczy. To, co jedna osoba nazwie należytą historią, może nie zadowolić kogoś innego — argumentował Ky.
— Kieruję się więc własnymi pojęciami o tym, co to jest należyta historia, i nie znam żadnej. Przynajmniej żadnej historii, którą chciałbym opowiedzieć. — Uśmiechnął się zimno do Ky.
— A, to co innego — skinął głową Ky.
— W rzeczy samej.
— W takim razie powiedz mi, w co wierzysz — zaproponował Ky, pochylając się ku niemu.
— Czemuż miałbym to mówić?
— Czemu nie? Powiedz, ponieważ cię proszę.
— Nie.
— Nie bądź taki sztywny. W promieniu miliardów kilometrów jest tylko nas trzech, a statek to nudziarz. I co tu gadać.
— Nic.
— Właśnie. Nic i z nikim. — Ky miał zadowoloną minę.
— Nie, odpowiadałem ci na pytanie, w co wierzę. W nic.
— W ogóle?
Potaknął. Ky siadł na krześle głębiej, kiwając głową.
— Musiał cię mocno zranić.
— Kto taki?
— Ten, kto pozbawił cię tego, w co wierzyłeś.
— Nikt mnie nigdy niczego nie pozbawiał. — Pokręcił wolno głową. Ky milczał przez chwilę, więc westchnął i dodał: — A ty w co wierzysz?
Ky spojrzał na ciemny ekran, zajmujący prawie całą ścianę kajuty.
— W coś innego niż nic.
— Wszystko, co ma nazwę, jest czym innym niż „nic” — zauważył.
— Wierzę w to, co nas otacza — rzekł Ky. Ramiona skrzyżował, głębiej usiadł w fotelu. — Wierzę w to, co można zobaczyć z karuzeli, w to, co widzielibyśmy, gdybyśmy włączyli ten ekran, choć to, co byśmy zobaczyli, nie byłoby jedynym rodzajem rzeczy, w które wierzę, że wierzę.
— Powiedz to zwięźle, Ky.
— Pustka — odparł Ky z nerwowym śmiechem. — Wierzę w pustkę.
— To coś bardzo bliskiego pojęciu „nic” — zaśmiał się.
— Nie tak bardzo — odparł Ky.
— Większość jednak uznałaby te pojęcia za równoważne.
— Pozwól, że opowiem ci pewną historię.
— Musisz?
— Tak jak ty musisz słuchać.
— No, dobrze. Dla zabicia czasu.
— Oto historia — zaczął Ky. — Nawiasem mówiąc, historia prawdziwa, ale nie ma to znaczenia. Jest takie miejsce, gdzie istnienie lub nieistnienie dusz traktują bardzo poważnie. Wielu ludzi, całe seminaria duchowne, kolegia, uniwersytety, wielkie miasta, a nawet państwa poświęcają prawie cały swój czas rozmyślaniom i dyskusji nad tym problemem oraz nad pokrewnymi zagadnieniami.
Około tysiąca lat temu mądry król filozof, którego uważano za najmądrzejszego człowieka na świecie, ogłosił, że ludzie spędzają zbyt wiele czasu na dyskusjach i gdyby wreszcie uzgodniono stanowiska, mogliby wykorzystać swoją energię do spraw bardziej praktycznych, co wszystkim przyniosłoby korzyść. Sam więc postanowił natychmiast rozstrzygnąć spory na zawsze.
Zawezwał największych mędrców, by zagadnienie to przedyskutowali.
Zebranie wszystkich pragnących wziąć udział w imprezie trwało wiele lat, a powstałe w wyniku debaty, artykuły, traktaty, intrygi, a nawet walki i morderstwa trwały jeszcze dłużej.
Król filozof udał się w góry; spędził ten czas w samotności i czyścił swój umysł, by po powrocie, gdy cała dyskusja się zakończy, móc ogłosić ostateczną decyzję.
Po wielu latach posłano po króla, a kiedy ten doszedł do wniosku, że jest gotów, wysłuchał wszystkich, którzy sądzili, że mają coś do powiedzenia na temat istnienia dusz. Kiedy wygłosili swoje kwestie, król oddalił się na medytacje.