Leżał nieruchomo w kurzu, obok martwego strażnika miejskiego.
Gdy obrócił się, zobaczył moduł Kultury — wyraźną sylwetkę wiszącą bezużytecznie nad jego zburzonym apartamentem w zrujnowanej cytadeli.
Obrócono go kopniakiem, łamiąc żebro. Próbował nie reagować na dźgnięcie bólu, lecz zerknął uszkodzonymi oczyma. Czekał na coup de grace, ale cios nie nadchodził.
Górująca nad nim ciemna na tle światła sylwetka oddaliła się.
Leżał jeszcze chwilę, potem wstał. Z początku szedł bez przeszkód, ale potem samoloty wróciły. Nie trafiła go kula, lecz coś się rozłupało, gdy przechodził obok namiotów, które — trafione pociskami — zatrzęsły się i rozerwały na strzępy. Zastanawiał się, czy przeszywający ból w udzie spowodowało dźgnięcie drewnianej drzazgi, odłamek kamienia czy też może kości jakiejś osoby z namiotu.
— Nie — mamrotał do siebie, kuśtykając ku największej wyrwie w ścianie. — Nie, to nie jest zabawne. Tylko nie kość. Nic w tym zabawnego.
Siła wybuchu zbiła go z nóg, wtłoczyła do namiotu, a potem znowu na zewnątrz. Wstał, w głowie mu szumiało. Spojrzał w górę po cytadeli — pinakle błyszczały w pierwszych promieniach słońca. Nie dostrzegł modułu. Wziął połamany maszt namiotu i zastosował jak laskę; noga mu dokuczała.
Osaczyły go pył, ryki silników, samolotów i ludzkie głosy; dokuczały swąd spalenizny, zapachy kamiennego pyłu i duszące spaliny. Rany przemawiały do niego językiem bólu, a on musiał ich słuchać, lecz w zasadzie nie zwracał na nie uwagi. Był wstrząśnięty, poobijany i całkowicie pozbawiony sił. Potknął się, upadł na kolana, myślał, że trafiły go dalsze kule.
Przy wyłomie wreszcie się przewrócił i uznał, że może tam po prostu przez chwilę poleżeć. Światło złagodniało; był zmęczony. Pyły płynęły bladymi całunami. Spojrzał w bladoniebieskie niebo i uznał, że jest piękne nawet widziane poprzez ten kurz; słuchał czołgów nacierających zboczem i trzaskania miażdżonych kamieni. Pomyślał, że, jak wszędzie, czołgi bardziej piszczą, niż ryczą.
— Panowie — szeptał do intensywnie niebieskiego nieba — pamiętam teraz coś, co czcigodna Sma powiedziała raz na temat bohaterstwa. Brzmiało to mniej więcej tak: „Zakalwe, we wszystkich ludzkich społeczeństwach, które kiedykolwiek odwiedzaliśmy, w każdej epoce i w każdym państwie, nigdy nie brak młodych samców gotowych zabijać i umierać w obronie bezpieczeństwa, wygody i przesądów starszych współziomków, a to, co nazywacie bohaterstwem, jest jedynie przejawem następującego prostego faktu: idiotów nigdy nie brakuje”. — Westchnął. — Cóż, bez wątpienia nie powiedziała „w każdej epoce i w każdym państwie”, ponieważ Kultura wręcz uwielbia doszukiwać się we wszystkim wyjątków, ale… na tym polegało sedno… myślę…
Poturlał się, by nie widzieć niebieskiego aż do bólu nieba, i patrzył teraz na rozmazany pył.
W końcu, niechętnie, przewrócił się na drugi bok, potem dźwignął do półsiadu, potem na kolana, wreszcie ścisnął prowizoryczną kulę z namiotowego masztu i z całej siły oparł się na niej, wstał na nogi, ignorując dotkliwy ból i cierpienia, po czym zatoczył się ku zrujnowanym murom, podciągnął się i wdrapał na ich szczyt, gdzie na pewnym odcinku ganki biegły gładko jak szeroka szosa do nieba i gdzie leżały ociekające krwią ciała żołnierzy, a blanki były pokaleczone kulami i szare od pyłu.
Zatoczył się, jakby chciał czym prędzej dołączyć do pobojowiska.
Przebiegł wzrokiem niebo w poszukiwaniu modułu.
Nie od razu znaleźli znak Z, który ułożył z ciał na szczycie murów, lecz w tamtym alfabecie była to skomplikowana litera, a on wciąż się mylił przy jej konstrukcji.
I
Na „Staberinde” nie paliły się żadne światła. Obramowany szarym, fałszywym świtem okręt przycupnął nieruchomo, a jego niewyraźna sylwetka w kształcie stożka sugerowała jedynie, że są tam jeszcze spiralne linie pokładów oraz baterie dział. Bagienne mgły zasłaniające ziggurat okrętu wywoływały u patrzącego złudzenie, że jego ciemny kształt unosi się w powietrzu niczym groźna ciemna chmura, nie mająca żadnego połączenia z ziemią.
Oglądał to zmęczonymi oczyma, stał na zmęczonych nogach. Z tak niewielkiej odległości od miasta i statku, mając mury bunkra tuż pod nosem, czuł zapachy morza zmieszane z gorzko-kwaśną wonią wapna.
Spróbował przypomnieć sobie ogród i zapach kwiatów; robił to czasami, gdy walka stawała się jałowa, okrutna i traciła jakikolwiek sens.
Tym razem jednak nie mógł wyczarować tych ledwo pamiętanych, uwodzicielskich aromatów ani przywołać miłych obrazów związanych z ogrodem. (Natomiast widział znowu opalone ręce na bladych biodrach siostry, śmiesznie małe krzesełko, które wybrali do swej rozpusty… i wspomniał, jak ostatni raz widział ogród i ostatni raz z oddziałem czołgów był w posiadłości. Oglądał wtedy chaos i ruinę, którą Elethiomel sprowadził na to miejsce, gdzie przecież razem się wychowali: wielki dom wypatroszony, kamienna łódź rozbita, lasy spalone… Przypomniał sobie, jak po raz ostatni spojrzał na nienawistny letni domek, tam gdzie ich znalazł, gdy prowadził własną akcję odwetową przeciwko tyranii pamięci; przypomniał sobie rozkołysany czołg, polanę pobielałą w jaskrawym świetle flary, rozdzierający dźwięk, który nie był dźwiękiem, i mały domek… nadal tam był; kula przebiła drewnianą chatkę na wylot, eksplodowała w lasach, a on miał ochotę łkać, wrzeszczeć, zburzyć ten domek własnymi rękoma… ale wtedy uświadomił sobie, że obok niego stoi podwładny, więc tylko usiłował się roześmiać i kazał kanonierowi celować w ganek. Zobaczył, jak chata wznosi się i pęka w powietrzu. Gruz opadł wokół czołgu, posypały się grudy ziemi, kawałki drewna i wyrwane kępy strzechy).
Na zewnątrz bunkra panowała noc ciepła i ciężka. Nawisłe chmury uwięziły i przygniotły do gruntu dzienną spiekotę, która przylgnęła do ziemi jak mokra od potu koszula. Wiatr właśnie się zmieniał, gdyż w powietrzu wyczuwało się zapachy siana i trawy; musiały wraz z podmuchem przebyć setki kilometrów z wielkich prerii w głębi lądu, woń roślin była bowiem już nieco zatęchła. Zamknął oczy i oparł czoło o szorstki betonowy mur bunkra, poniżej okienka, przez które przed chwilą wyglądał. Rozłożył lekko palce na ziarnistej ścianie, czuł na dłoni nacisk ciepłej, twardej powierzchni.
Czasami pragnął, by to wszystko się skończyło, nieważne w jaki sposób. Aby się tylko urwało — prosta i kusząca perspektywa, warta prawie każdej ceny. Te natrętne myśli wracały, kiedy przypominała mu się Darckense, złapana na statku, więziona przez Elethiomela. Wiedział, że przestała kochać kuzyna; tamten przelotny i dziecinny kaprys miał być zemstą na rodzinie za jakieś wyimaginowane poniżenie, za to, że jakoby Livuetę obdarzono kiedyś większymi względami. Uczucie mogło się wówczas zdawać miłością, lecz podejrzewał, że nawet ona sama w to nie wierzyła. Jak sądził, Darckense była w gruncie rzeczy mimowolnym zakładnikiem: wielu ludzi złapano, gdy Elethiomel niespodziewanie zaatakował miasto i zablokował połowę ludności, Darckense zaś miała pecha, że Elethiomel wysłał agentów i mimo chaosu odkryto ją na lotnisku, gdy próbowała się wydostać.
Dla niej więc musiał kontynuować walkę, nawet jeśli zbladła jego nienawiść do Elethiomela, nienawiść, która przez te wszystkie lata pobudzała go do walki. Teraz jednak uczucie to przygasło, rozładowało podczas długotrwałej wojny.
Jak Elethiomel mógł coś takiego zrobić? Nawet jeśli już jej nie kochał (a ten potwór utrzymywał, że jego prawdziwym obiektem pożądań jest Livueta), jak mógł ją wykorzystywać niczym pocisk zmagazynowany w przepastnych ładowniach okrętu?