Выбрать главу

A jak on sam miał na to zareagować? Wykorzystać Livuetę przeciw Elethiomelowi? Dać dowód takiego samego przebiegłego okrucieństwa?

Livueta i tak za wszystko winiła jego, a nie Elethiomela. Co miał zrobić? Poddać się? Przehandlować siostrę za siostrę? Przedsięwziąć jakąś szaleńczą, z góry skazaną na niepowodzenie próbę odzyskania dziewczyny? Po prostu zaatakować?

Usiłował przekonywać, że tylko długie oblężenie gwarantuje sukces, ale tak wiele o tym dyskutował, że już sam się zastanawiał, czy naprawdę ma rację.

— Panie generale?

Obrócił się i zobaczył niewyraźne sylwetki dowódców.

— Co się stało? — warknął.

— Panie generale — to mówił Swaels — panie generale, może powinniśmy się już wycofać do sztabu. Od wschodu chmury się przecierają, wkrótce nastąpi świt… nie można ugrzęznąć na linii ognia.

— Wiem o tym — odpowiedział.

Wyjrzał na ciemną sylwetę „Staberinde” i drgnął nieznacznie, jak gdyby oczekiwał, że właśnie teraz wielkie działa statku bluzną płomieniem, prosto na niego. Opuścił metalowe żaluzje na betonową szparę.

Przez sekundę w bunkrze panowała ciemność, potem jednak ktoś włączył ostre żółte światła i wszyscy zaczęli mrugać.

Opuścili bunkier. W mroku oczekiwał ich długi opancerzony samochód sztabowy. Rozmaici adiutanci i młodsi oficerowie poderwali się do postawy zasadniczej, zasalutowali i otworzyli drzwiczki. Wsiadł na tylne, pokryte futrem siedzenie i patrzył, jak trzej inni dowódcy sadowią się naprzeciw niego. Opancerzone drzwi zatrzasnęły się ze szczęknięciem. Samochód zawarczał i ruszył. Podskakiwał na nierównym podłożu, jechał do lasu, oddalając się od ciemniejącego w nocy okrętu.

— Panie generale — rzekł Swaels, wymieniając spojrzenia z pozostałymi dwoma oficerami. — Omawialiśmy z innymi dowódcami…

— Chcecie mi powiedzieć, że powinniśmy atakować. Bombardować i ostrzeliwać „Staberinde”, zamienić go w płonący kadłub, a potem podjąć szturm poduszkowcami piechoty — oznajmił, przerywając Swaelsowi gestem dłoni. — Wiem, o czym dyskutowaliście; wydaje się wam… żeście podjęli jakieś decyzje… One mnie nie interesują.

— Panie generale, wszyscy zdajemy sobie sprawę, że uwięzienie pańskiej siostry na okręcie jest dla pana przyczyną wielkiego stresu, ale…

— To nie ma nic do rzeczy, Swaels. Obraża mnie pan samą sugestią, jakobym brał to pod uwagę, powstrzymując się od działań. Za moimi decyzjami przemawiają racjonalne militarne argumenty. Po pierwsze, wrogowi udało się stworzyć fortecę, która w tej chwili jest niemal nie do zdobycia. Musimy poczekać na zimowe powodzie, kiedy flota będzie mogła zająć kanał i ujście rzeki, wtedy wyrównają się szansę walki ze „Staberinde”. Wysyłanie samolotów lub podjęcie pojedynku artyleryjskiego teraz byłoby szczytem szaleństwa.

— Panie generale, choć bardzo nas boli fakt, że się z panem nie zgadzamy, niemniej jednak…

— Niech pan milczy, komandorze Swaels — rzekł lodowato. Tamten przełknął ślinę. — Mam wystarczająco dużo spraw na głowie bez zajmowania się bzdurami, które moi starsi oficerowie uważają za wojskową strategię. Nie mam też czasu zajmować się wymianą swoich starszych oficerów.

Przez chwilę rozlegał się tylko stłumiony warkot silnika samochodu. Dwaj dowódcy patrzyli w podłogę. Swaels był zaszokowany. Twarz mu błyszczała od potu. Znów przełknął. Odgłosy ciężko pracującej maszyny tylko podkreślały ciszę w tylnej kabinie. Samochód trząsł i podrzucał czterema mężczyznami, wreszcie dotarł do wyłożonej metalowymi płytami drogi i ruszył z rykiem; na chwilę generał został wgnieciony w oparcie, inni oficerowie zmuszeni byli nachylić się ku niemu.

— Panie generale, jestem gotów opu…

— Czy trzeba to jeszcze wałkować? — narzekał, mając nadzieję, że powstrzyma Swaelsa. — Nie możecie uwolnić mnie od najmniejszego choćby brzemienia? Proszę tylko, byście robili, co do was należy. Nie kłóćmy się, walczmy z wrogiem, nie między sobą.

— …opuścić pański sztab, jeśli pan sobie życzy — dokończył Swaels.

Teraz zdawało się, że hałas silnika zupełnie nie dociera do wnętrza kabiny pasażerskiej; zapanowała mroźna cisza, lecz nie w powietrzu, ogarnęła jakby całą czwórkę niczym przedwczesny oddech zimy, mającej nadejść dopiero za pół roku. Pragnął przymknąć oczy, lecz nie mógł okazać takiej słabości. Zawiesił wzrok na oficerze siedzącym naprzeciw.

— Panie generale, muszę panu powiedzieć, że nie zgadzam się z pańskim planem działania. Nie ja jeden. Proszę mi wierzyć, że zarówno ja, jak i inni dowódcy kochamy pana, tak jak kochamy nasz kraj: całym sercem. Ale nie możemy pozostać bierni, kiedy pan, próbując bronić błędnej decyzji, odrzuca wszystko, co pan symbolizuje i w co wszyscy wierzymy.

Swaels splótł dłonie w błagalnym geście. Nie ma wychowania dżentelmena, pomyślał generał sennie. Musiał zacząć zdanie od tego nieszczęsnego „ale”.

— Panie generale, niech pan mi wierzy, chciałbym się mylić. Zarówno ja, jak i inni dowódcy zrobiliśmy wszystko, by zaakceptować pańskie poglądy, ale nie zdołaliśmy. Jeśli choć trochę kocha pan swoich dowódców, błagamy o przemyślenie tej sprawy jeszcze raz. Niech mnie pan usunie, jeśli uważa to pan za konieczne. Niech mnie pan postawi przed sądem wojennym, zdegraduje, każe rozstrzelać, zabroni wspominać me imię, ale niech pan ponownie rozważy sprawę, póki jeszcze jest czas.

Samochód jechał drogą, pobrzękiwał, przechylał się, gdy omijał leje po bombach. Wszyscy siedzieli w milczeniu i… ale musimy wyglądać, pomyślał, gdy tak tu tkwimy, zamrożeni w słabym, żółtym świetle, jak sztywniejący nieboszczycy.

— Zatrzymać samochód — polecił, wciskając klawisz interkomu.

Usłyszał, jak silnik z łoskotem przechodzi przez niższe biegi i staje.

Otworzył drzwi.

— Wynoś się — rozkazał Swaelsowi, który siedział z zamkniętymi oczyma.

Swaels wyglądał teraz jak starzec uderzony pierwszym z wielu ciosów — skurczony, zapadnięty. Ciepły poryw wiatru mógł zamknąć drzwi, więc generał przytrzymywał je dłonią.

Swaels pochylił się do przodu i powoli wysiadł. Stał chwilę na poboczu ciemnej drogi. Stożek światła z wnętrza samochodu sztabowego przepłynął przez jego twarz, a potem zniknął.

Generał starannie zamknął drzwi.

— Jedź dalej — rozkazał kierowcy.

Pędzili, oddalając się od świtu i od „Staberinde”, zanim armaty statku mogłyby ich zniszczyć.

Wydawało im się, że zwyciężyli. Na wiosnę dostali więcej ludzi, więcej sprzętu, mieli cięższe armaty. Na morzu czyhał „Staberinde”, lecz nie był już potęgą — brakowało mu paliwa i nie mógł skutecznie atakować ich jednostek i konwojów, więc tracił przewagę. Potem jednak Elethiomel kazał przeholować wielki statek, przeciągnąć go przez okresowo czynne kanały, przez wciąż zmieniające się brzegi do pustego suchego doku, gdzie materiałami wybuchowymi wykuli dodatkową przestrzeń i wpakowali okręt do środka, zamknęli śluzy, wypompowali wodę i wpompowali beton; między metalem a betonem umieścili prawdopodobnie jakąś pochłaniającą drgania wykładzinę — bez niej statek rozleciałby się od wstrząsów własnych dział półmetrowego kalibru.

Tak przynajmniej sądzili doradcy generała. Podejrzewali również, że Elethiomel obłożył boki swej zaimprowizowanej fortecy śmieciami i odpadami.

Generał uważał, że to niemal zabawne.

„Staberinde” nie był niezwyciężony (choć obecnie był dosłownie niezatapialny); można by go zdobyć, lecz kosztem ogromnych ofiar.