I oczywiście, jednostki wokół statku i z miasta, mając czas na przezbrojenie, wyrwą się z okrążenia. Tę możliwość również brano pod uwagę, Elethiomel był w pełni do tego zdolny.
Lecz mimo medytacji, dyskusji i wielostronnych rozważań, generał nie znalazł odpowiedzi na podstawowe pytanie. Ludzie zrobią to, o co ich poprosi; dowódcy również, a jeśli nie, wymieni ich; politycy i kler dali mu wolną rękę i poprą go, cokolwiek zrobi. Tego był pewien; żaden dowódca nigdy nie miał pod tym względem pewniejszej sytuacji.
Ale co właściwie miał robić?
Kiedyś spodziewał się odziedziczyć doskonale wyćwiczoną pokojową armię, wspaniałą i budzącą respekt. Po pewnym czasie przekazałby ją jakiemuś innemu młodemu arystokracie na dworze w tym samym doskonałym stanie, co pozwoliłoby kontynuować tradycje honoru, posłuszeństwa i obowiązku. On tymczasem stał na czele armii we wściekłej wojnie przeciw wrogom, własnym rodakom, dowodzonym przez człowieka, którego kiedyś traktował jak przyjaciela, niemal brata.
Musiał więc wydawać rozkazy, a ludzie umierali. Czasami poświęcał setki, nawet tysiące osób, z całą świadomością wysyłając je na niemal pewną śmierć, tylko po to, by zabezpieczyć jakiś ważny cel lub chronić ważną pozycję. I zawsze cierpieli również cywile. Ci sami ludzie, za których jakoby obie strony walczyły, stanowili większość ofiar.
Od samego początku próbował to powstrzymać, negocjować, lecz obie strony chciały pokoju wyłącznie na własnych warunkach, a on nie miał prawdziwej władzy politycznej, musiał więc walczyć. Odnosił sukcesy, które go zdumiewały — innych również, łącznie prawdopodobnie z Elethiomelem — lecz obecnie, bliski zwycięstwa, nie wiedział po prostu, co robić.
Teraz zależało mu przede wszystkim na uratowaniu Darckense. Widział zbyt wiele martwych oczodołów, zbyt wiele zakrzepłej krwi, zbyt wiele ciał napęczniałych od larw much i nie wiązał tych przerażających obrazów z mglistymi ideami honoru i tradycji, o które — według oficjalnej propagandy — walczono; tylko dobro jednej kochanej osoby wydawało mu się teraz naprawdę istotnym, godnym celem walki. W tym, co się tutaj działo, splatały się interesy milionów ludzi. Nie akceptował tego, gdyż byłoby to zbyt wielkie brzemię, oznaczałoby w konsekwencji przyznanie się do częściowej odpowiedzialności za śmierć setek tysięcy osób, nawet jeśli nikt inny nie potrafiłby prowadzić walki w sposób bardziej humanitarny.
Czekał więc. Powstrzymywał sztab oraz dowódców szwadronów i czekał, aż Elethiomel odpowie na sygnały.
Dwaj inni oficerowie nic nie mówili. Wyłączył światło w samochodzie, rozsunął żaluzje w drzwiach i wyjrzał na zewnątrz: pod ciężkim stalowoszarym niebem poranka przemykała ciemna ścianą lasu.
Widział przyciemnione bunkry, czarne okopy, nieruchome postaci, zatrzymane ciężarówki, zatopione czołgi, zaklejone taśmą okna, przykryte karabiny, podniesione słupy, zburzone budynki przysłonięte lampy: typowy sztafaż wokół obozu kwatery głównej. Obserwował to wszystko, gdy zbliżali się do centrum, do starego zamku, który w ciągu ostatnich kilku miesięcy praktycznie stał się jego domem. Ach, żeby tak się nie zatrzymywać, jechać przez cały świt, dzień i noc, już zawsze, rozgarniać sprężynujące gałęzie drzew; jechać donikąd, nawet jeśli byłaby to jazda w lodowatej ciszy; mieć poczucie bezpieczeństwa w apogeum własnych cierpień, perwersyjnego zadowolenia, że przynajmniej teraz nie może być gorzej; tylko jechać przed siebie coraz dalej i nigdy się nie zatrzymywać, nie podejmować decyzji — pilnych i niezbędnych, lecz grożących błędami, których nigdy nie zapomni i nigdy sobie nie wybaczy…
Samochód dotarł do dziedzińca zamku; generał wysiadł. Otoczony przez adiutantów, wkroczył do wielkiego starego domu, kiedyś mieszczącego kwaterę główną Elethiomela.
Zasypali go setką szczegółowych meldunków z logistyki, wywiadu, z małych potyczek, w wyniku których stracono lub zyskano niewielkie obszary terenu. Prasa zagraniczna i cywile prosili go o rozmaite rzeczy.
Wszystko odsunął, kazał załatwić młodszym dowódcom. Przeskakując po dwa stopnie, pobiegł do swego biura, wręczył kurtkę i czapkę adiutantowi, po czym zamknął się w zaciemnionym gabinecie. Oczy przymknął, plecami oparł się o podwójne drzwi — ich mosiężne gałki nadal ściskał w dłoniach, złożonych z tyłu, na krzyżu. Cisza ciemnego pokoju działała jak balsam.
— Wychodziłeś popatrzeć na bestię, prawda?
Wzdrygnął się, a potem rozpoznał głos Livuety. Jej ciemną sylwetkę zobaczył przy oknie. Odprężył się.
— Tak — odrzekł. — Zaciągnij zasłony.
Włączył światło.
— Co zrobisz? — spytała. Podeszła powoli bliżej. Ramiona miała skrzyżowane, włosy upięte wysoko, minę zmartwioną.
— Nie wiem — przyznał. Usiadł przy biurku. Potarł twarz dłońmi. — A co według ciebie mam zrobić?
— Porozmawiać z nim.
Usiadła na rogu biurka ze skrzyżowanymi nadal ramionami. Miała na sobie długą ciemną spódnicę i ciemny żakiet. Ostatnio nosiła się na ciemno.
— Nie będzie ze mną rozmawiał — powiedział. Odchylił się w rzeźbionym fotelu. Młodsi oficerowie nazywali ten mebel tronem. — Nie mogę go zmusić do odpowiedzi.
— Pewnie nieodpowiednio z nim rozmawiasz — odparła.
— W takim razie nie wiem, co mam powiedzieć. — Zamknął ponownie oczy. — Może byś ułożyła następną wiadomość?
— Nie pozwoliłbyś mi powiedzieć tego, co bym chciała. A gdybyś nawet pozwolił, nie poparłbyś tego.
— Nie możemy po prostu wszyscy odłożyć broni, Liwy, i sądzę, że nic innego go nie interesuje.
— Możecie się spotkać twarzą w twarz. To załatwiłoby sprawę.
— Liwy, pierwszy nasz posłaniec powrócił obdarty ze skóry!!!
Ostatnie słowo wywrzeszczał, tracąc nagle panowanie nad sobą. Livueta drgnęła i cofnęła się od biurka. Usiadła na bogato zdobionej kanapie. Długimi palcami tarła złotą nić w podłokietniku.
— Przepraszam — powiedział. — Nie chciałem krzyczeć.
— To nasza siostra, Cheradenine. Z pewnością da się zrobić coś więcej.
Rozejrzał się po pokoju, jakby szukając świeżego pomysłu.
— Liwy, wielokrotnie o tym rozmawialiśmy. Czy nie rozu… nie jest to jasne? — Uderzył dłońmi w blat biurka. — Robię, co mogę. Zależy mi na jej wydostaniu równie mocno jak tobie, ale dopóki on ją przetrzymuje, mógłbym jedynie atakować, a to prawdopodobnie oznaczałoby jej śmierć.
Potrząsnęła głową.
— Co się dzieje między wami dwoma? — zapytała. — Dlaczego nie porozmawiacie? Zapomnieliście o wspólnym dzieciństwie?
Potrząsnął głową, dźwignął się zza biurka, obrócił do ściany, obstawionej półkami na książki. Przebiegał wzrokiem setki tytułów, nie widząc ich naprawdę.
— Nie zapomniałem tego, Livueto — powiedział znużonym tonem.
Poczuł ogromny smutek, jak gdyby ta wielka strata stała się realna dopiero wówczas, gdy potwierdzała ją inna osoba. — Niczego nie zapomniałem.
— Na pewno możesz coś zrobić — nalegała.
— Livueto, uwierz mi, proszę. Sytuacja jest bez wyjścia.
— Uwierzyłam, gdy mi powiedziałeś, że jest bezpieczna i ma się dobrze. — Spojrzała na podłokietnik, z którego długimi paznokciami wydłubywała cenną nić. Usta zacisnęła w wąską linię.
— Byłaś chora — westchnął.
— A jakie to ma znaczenie?
— Mogłaś umrzeć! — Podszedł do okna i zaczął wygładzać zasłony. — Livueto, nie mogłem ci powiedzieć, że trzymają Darckle. Szok…
— Szok dla biednej, słabej kobiety. — Livueta potrząsnęła głową. Szarpała nici z oparcia kanapy. — Byłoby lepiej, gdybyś wtedy oszczędził mi tych obelżywych nonsensów i powiedział prawdę o mej rodzonej siostrze.