— Próbowałem postępować jak najlepiej — oświadczył. Ruszył ku niej, potem zatrzymał się przy rogu biurka, gdzie przedtem siedziała Livueta.
— Jestem tego pewna. Branie na siebie odpowiedzialności związane jest zapewne z twoją prominentną pozycją. Bez wątpienia oczekujesz, że będę wdzięczna.
— Liwy, proszę, czy musisz…?
— Czy co muszę? — Jej oczy ciskały iskry. — Czy muszę utrudniać ci życie, tak?
— Chcę tylko — powiedział wolno, starając się panować nad sobą — żebyś spróbowała… i zrozumiała. Właśnie teraz musimy… trzymać się razem, popierać.
— Chcesz powiedzieć, że muszę popierać ciebie, nawet jeśli nie będziesz popierał Darckle — powiedziała Livueta.
— Do cholery, Liwy! — krzyknął. — Robię, co mogę! Nie chodzi tylko o nią; jest masa innych ludzi, o których muszę dbać. Moi żołnierze, cywile w mieście, ten cały cholerny kraj! — Podszedł do niej, ukląkł, położył dłoń na oparciu, które skubała długimi paznokciami. — Livueto, proszę. Robię wszystko, co można zrobić. Pomóż mi w tym. Wspieraj mnie. Inni dowódcy chcą atakować. Tylko ja stoję między Darckense i…
— Może powinieneś zaatakować — powiedziała nagle. — Może on właśnie tego jednego się nie spodziewa.
Potrząsnął głową.
— Darckle przetrzymywana jest w statku. Musielibyśmy go zniszczyć przed zajęciem miasta. Czy wierzysz, że on jej nie zabije?
— Tak — oznajmiła Livueta. — Wierzę.
Przez chwilę patrzył jej w oczy, pewien, że to odwoła lub przynajmniej odwróci wzrok, lecz spoglądała prosto na niego.
— Nie mogę tak ryzykować — powiedział w końcu. Westchnął, zamknął oczy, złożył głowę na oparciu kanapy. — Wywierają na mnie… tak wielki nacisk. — Próbował ująć jej dłoń, lecz ją cofnęła. — Livueto, czy sądzisz, że nic nie czuję? Czy sądzisz, że nie dbam o to, co się stanie z Darckle? Czy sądzisz, że gdy zrobili ze mnie żołnierza, przestałem być bratem, którego znałaś? Czy sądzisz, że mając armię na rozkazy, adiutantów i młodszych oficerów spełniających każdy mój kaprys, nie czuję się samotny?
Wstała nagle.
— Tak — powiedziała, spoglądając na niego z góry. — Jesteś samotny, ja jestem samotna, Darckense jest samotna, on jest samotny i wszyscy są samotni!
Odwróciła się szybko — jej spódnica lekko się przy tym wydęła — i wyszła. Usłyszał trzaśniecie drzwi; nadal klęczał przed opuszczoną kanapą jak odrzucony zalotnik. Włożył mały palec w złotą pętlę, którą Livueta wyciągnęła z obicia, i pociągnął nić, aż pękła.
Podniósł się z wolna, podszedł do okna, wślizgnął za zasłony i stał tam, oglądając szary świt. Ludzie i maszyny poruszali się wśród niewyraźnej przędzy mgiełki, wśród szarych motków, jakby okryci naturalną muślinową siatką kamuflażową.
Zazdrościł tym żołnierzom. Był pewien, że oni też mu zazdroszczą: miał władzę, miękkie łóżko i nie musiał człapać w błotnistych okopach ani też celowo rozbijać palców u nóg o kamienie, by nie zasnąć podczas pełnienia warty… Jednak mimo wszystko zazdrościł im, gdyż robili tylko to, co im kazano. I — przyznał w duchu — zazdrościł Elethiomelowi.
Żebym był taki jak on, myślał sobie aż nazbyt często. Gdybym posiadał jego bezlitosną przebiegłość, jego spontaniczną chytrość. Pragnął tego.
Wyszedł zza zasłony. Miał wyrzuty sumienia z powodu takich myśli.
Przy biurku wyłączył światła w pokoju i siadł w fotelu. Mój tron, pomyślał i zaśmiał się cicho, ponieważ był to symbol potęgi i siły, a on czul się tak całkowicie bezsilny.
Usłyszał, że tuż za oknem zatrzymuje się ciężarówka, której nie powinno tam być. Siedział cicho, myśląc: może to potężna bomba, obok, za oknem… i nagle poczuł strach. Usłyszał warknięcia sierżanta, jakieś rozmowy, a potem ciężarówka odjechała, lecz niedaleko, bo nadal słyszał jej silnik.
Po chwili na klatce schodowej w hallu rozległy się podniesione głosy. Coś go w ich tonie zmroziło. Powiedział sobie, że jest głupi, i znowu włączył światła. Nagle dobiegł go urwany krzyk. Zadrżał. Wyjął pistolet z kabury, żałując, że nie ma innej broni, jedynie ten paradny pistolecik. Podszedł do drzwi. Słyszał dziwne głosy: wołanie i stłumione rozmowy. Wyszedł. Jego adiutant patrzył w dół.
Włożył pistolet z powrotem do kabury, podszedł do adiutanta. Zobaczył w dole Livuetę — patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczyma.
Jeden z wyższych dowódców oraz żołnierze stali wokół małego białego krzesełka. Zmarszczył brwi. Livueta była przerażona. Zszedł szybko po schodach, a ona już biegła ku niemu, spódnicę unosił podmuch. Obiema dłońmi pchnęła go w pierś. Cofnął się zdumiony.
— Nie — powiedziała. Jej błyszczące oczy patrzyły przenikliwie, twarz miała trupio bladą. — Wracaj — powiedziała ochrypłym, zmienionym głosem.
— Livueta… — Zirytowany odepchnął się od ściany, próbując zobaczyć, co się dzieje wokół białego krzesełka.
Znowu go pchnęła.
— Wracaj — powiedział ochrypły, obcy głos.
Ujął ją za przeguby.
— Livueta — rzekł cicho, lecz z naciskiem. Oczyma wskazał na ludzi stojących w hallu poniżej.
— Wracaj — powtórzył obcy, przerażający głos.
Odepchnął ją; zirytowany, próbował ją obejść. Starała się uchwycić go z tyłu.
— Wracaj! — wydyszała.
— Dosyć tego! — strząsnął ją, teraz już zażenowany. Zbiegł hałaśliwie po schodach, zanim znowu zdołała go schwycić.
Mimo to rzuciła się za nim, uchwyciła go w pasie.
— Wracaj! — jęknęła.
Obrócił się.
— Odczep się ode mnie! Chcę zobaczyć, co się dzieje!
Był od niej silniejszy. Uwolnił ręce, zrzucił ją ze schodów. Zszedł, ruszył do milczącej grupy mężczyzn stojących wokół krzesełka.
Było bardzo małe, delikatne, załamałoby się pod człowiekiem dorosłym. Małe, białe; posunął się kilka kroków naprzód, a reszta ludzi, hali, zamek, świat i wszechświat znikły w ciemności i ciszy, on zaś podchodził do krzesła bliżej, bliżej i zobaczył, że wykonano je z kości Darckense Zakalwe.
Kości udowe wykorzystano na tylne nogi, piszczele i kilka innych kości — na przód. Kości ramion tworzyły ramę siedzenia, żebra — oparcie. Poniżej znajdowała się miednica; miednica potrzaskana przed laty, na kamiennej łodzi, fragmenty kości połączone ponownie. Ciemniejszy materiał, zastosowany podczas operacji chirurgicznej, był dobrze widoczny. Ponad żebrami znajdował się obojczyk, też złamany i zaleczony, pamiątka po wypadku podczas konnej jazdy.
Wygarbowaną skórą wyłożono siedzenie; drobny, zwykły guzik umieszczono w pępku; a w jednym rogu tylko aluzja — smużka jakichś ciemnych, lekko rudawych włosów.
Pomiędzy tutaj a tam znajdowały się schody, Livueta, adiutant, gabinet adiutanta; teraz stał znowu przy swym biurku pogrążony w myślach.
Poczuł krew w ustach, spojrzał na prawą dłoń. Pamiętał, chyba uderzył Livuetę, gdy wbiegał na schody. To okropne zrobić coś takiego własnej siostrze.
Rozejrzał się przez chwilę zdezorientowany. Wszystko wydawało się zamazane.
Chcąc przetrzeć oczy, podniósł dłoń i zobaczył, że ma w niej pistolet.
Uniósł go do prawej skroni.
Uświadomił sobie, że robi dokładnie to, czego chciał Elethiomel.
Czy są jednak jakieś szansę przeciw takiemu potworowi? Przecież człowiek nie może znieść więcej niż może.